search
REKLAMA
Ranking

Najbardziej pamiętne… reklamy

Jacek Lubiński

5 stycznia 2016

REKLAMA

Colgate – Ania lubi kredki, a mama?

Tak, znowu przykład wciskania biednemu polskiemu widzowi bogatego zagranicznego produktu (w tym konkretnym filmiku od 1:37 min.), niemniej znów znalazł on drogę do słowiańskiej wrażliwości na temat próchnicy. Oczywiście raz jeszcze poskutkowało to dowcipami przewyższającymi żywotnością samą reklamę („Spierdalaj, to moje kredki” znał każdy przedszkolak). Lecz nieśmiertelne hasełko z 1992 roku (w oryginale z małą Lisą) to dla nas wciąż synonim nie tylko tego amerykańskiego koncernu (który wypuścił przecież multum innych, często zdecydowanie lepszych zębowych reklamówek), ale i pasty do zębów w ogóle. William Colgate byłby dumny. 

 

Bosman – bezalkoholowe oczywiście 😉

Szczeciński browar nie wyróżnia się niczym szczególnym pośród innych polskich piw. Ani długoletnia tradycja, ani nadmorskie powietrze, ani różnorodność smakowa oferowanych rodzajów nie wychodzą ponad średnią krajową. A jednak zdołał wypłynąć na szerokie wody dzięki uwzględnieniu charakterystycznego fragmentu popularnej ongiś piosenki Krzysztofa Klenczona oraz humorystycznemu spuentowaniu sytuacji na lokalnym rynku. W 1998 roku rząd postanowił utemperować nieco pijackie zapędy społeczeństwa, wprowadzając m.in. restrykcje na uliczne billboardy z wizerunkiem piwa, którego telewizyjne emisje zostały zakazane. Wszystko dla dobra młodzieży. Bosman, jak na morskiego wilka przystało, odpowiedział na to reklamą produktu bezalkoholowego – naturalnie tylko w domyśle, czego dowodem ewidentne mrugnięcia okiem do widza. Gest ten szybko stał się symbolem kolejnego rozdziału walki z systemem, który znowu podniósł rękę na świeżo odzyskaną wolność. A opatulone bezpiecznym cudzysłowem słówko o braku procentów na stałe zagościło w słowniku każdego szanującego się cwaniaka z Lechistanu. 

 

Vizir – proszę, oto proszek

Środki czyszczące marki Vizir zna każdy. Obecnie szczęśliwe dziecko amerykańskiego koncernu Procter & Gamble sprzedaje się z powodzeniem na całym świecie. W Polsce najbardziej kojarzy się proszek do prania – rzecz jasna dzięki reklamom. Te swój złoty okres przeżywały w drugiej połowie lat 90., kiedy to twarzami Viziru zostali Ireneusz Bieleninik i Zygmunt Chajzer. Ten ostatni wciąż bawi się w targanie pokaźnego worka po ludziach, jakby koniecznie chciał przeforsować swoje propagandowe, trzydziestosekundowe występy nad bogate teleturniejowe emploi (kto jeszcze pamięta Teletombolę?). Szkoda jedynie, że charyzma i energia już nie te, co w czasach, kiedy na zmianę ze wspomnianym Bieleninikiem potrafił dosłownie na chama wbić się do cudzego mieszkania, tylko po to, by sprawdzić, jak idzie pranie i podsunąć rodzinie Kowalskich ostateczne rozwiązanie w formie Viziru. Ale trzeba mu oddać, że przy Ireneuszu i tak był prawdziwym dżentle, a tym bardziej manem. Sam Bieleninik próbował zdystansować się potem innymi reklamami, m.in. Fairy, ale to już nie był ten sam poziom obciachu. Niestety oryginały są obecnie nie do znalezienia, dlatego poniższy filmik jest współczesnym podejściem do sprawy (choć pod względem zamysłu wszystkie te reklamy stoją właściwie w miejscu).

 

Baltona – dary Posejdona

Już samo spojrzenie na dość toporny sposób realizacji i banalną maksymę, która zamienia się w niezbyt wyrafinowaną rymowankę, dają do zrozumienia, że mamy do czynienia z wczesną polską reklamą. Pierwotnie powstała, by zaopatrywać statki, Baltona w latach 80. była, obok Peweksu, kwintesencją dobrobytu, jakości oraz trwałości. Oczywiście głównie dla posiadaczy walut zagranicznych lub wymyślonych specjalnie na potrzeby ekskluzywnych zakupów bonów baltonowskich, które przysługiwały nielicznym. Wraz ze zmianą ustroju firma coraz śmielej wychodziła do ludzi, co czasem kończyło się takimi kuriozalnymi i jednocześnie autoironicznymi akcjami: 

Baltona reklamowała dosłownie cały swój asortyment, począwszy od widniejącego w logo marynarza, który przynosił w skrzynce łakocie samemu Einsteinowi, aż po wypasiony sprzęt wideo, za który nie wiedziano nawet, jak się zabrać. W filmikach ochoczo brało udział wielu wyśmienitych aktorów polskich (w jednym z pierwszych można było podziwiać Piotra Fronczewskiego), choć i tak najbardziej rozbrajał wieńczący każdy taki spot, beznamiętny głos Wojciecha Manna, który swoje kwestie nagrywał chyba za karę. Czasem baltonowskie reklamy potrafiły przykuć uwagę również niemałą odwagą wespół z mocno inspirującym poziomem abstrakcji – tak, jak ma to miejsce w tym przykładzie z Januszem Józefowiczem: 

 Co ciekawe, Baltona dobrze zniosła czasy demokracji. Zreorganizowana i z odświeżonym logo ma dziś największą sieć wolnocłowych placówek w Polsce oraz z powodzeniem radzi sobie także za granicą. Trzeba jednak przyznać, że bez wesołego brodacza z fajką i równie radosnych reklamówek to już nie to samo.

 

Coca-Cola – świątecznie święta

Kiedy w 1886 roku John Pemberton opracowywał recepturę swojego drugiego napoju (o pierwszym nawet koty nie chciały słyszeć), zapewne nie spodziewał się, że stanie się on takim hitem. Dziś trudno wyobrazić sobie świat bez charakterystycznego kształtu butelki tego gazowanego potwora, jaki na dobrą sprawę swą jedyną wartość przedstawia w starciu z mocniejszym alkoholem. Szklaneczka? Wódeczka? Koleczka? To muszą być święta! A skoro tak, to również od lat zapowiadają je klimatyczne reklamówki. Tą, która jako pierwsza przychodzi na myśl, jest obchodzący właśnie swoje dwudziestolecie istnienia pochód ciężarówek:

Wielu z nas z czułością wspomina także przygody Mikołaja nafaszerowanego cukrem i kofeiną i przymilającego się do nieletnich. Ja jednak stawiam na Tolka… to znaczy misie – polarne rzecz jasna. Czemu? Temu, że jest dalece bardziej fantazyjna w swoim podejściu. Tak bardzo, że nie wiadomo, co stanowi tu większe kuriozum: archaiczna animacja (w momencie premiery niewątpliwie szczyt techniki), wątpliwe przesłanie, fakt, że misiom rzeczywiście smakują te bąbelki, czy lokowanie produktu w łapkach ginącego gatunku? 

Debiutujące na małym ekranie w roku 1993 „białasy” dzieli z gazowaną „dobrocią” jednak znacznie dłuższa zażyłość. Wszystkiemu winni… Francuzi, którzy już we wczesnych latach 20. poprzedniego stulecia umieścili futrzaka na drukowanej kampanii dla dzieci. Włochate i zawsze podejrzanie uśmiechnięte stworzenia mali ludzie pokochali tak bardzo, że od tego czasu są etatowymi, ekhm, twarzami firmy. W 1994 roku reklamowały nawet igrzyska olimpijskie i od tego czasu wielokrotnie powracały w kolejnych animacjach ku chwale coca-coli. Całkiem niedawno sam Ridley Scott wyprodukował nawet krótkometrażówkę z ich udziałem:

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA