search
REKLAMA
Ranking

Najlepsze blockbustery lata 2013

REDAKCJA

13 września 2013

REKLAMA

Sezon zamknięty. W Stanach pobite rekordy kasowe i zaliczonych kilka niewątpliwych wpadek. Co się okazało najlepsze, najgorsze, najbardziej rozczarowujące? Oto nasz mały ranking wiosenno-letnich blockbusterów, zaczynając od tego, który najmniej się nam podobał, aż do – praktycznie jednoznacznego – zwycięzcy. 

 

16. Kac Vegas 3 [Hangover 3]

Po „Kac Vegas w Bangkoku” chciałem ominąć ten film szerokim łukiem. Spodziewałem się powtórki z rozrywki, która już za drugim razem była mocno wtórna, ale… przemogłem się i nie żałuję. Tym razem nikt się nie upija, ale chłopaki ponownie przeżywają masę szalonych przygód, okraszonych wulgarnym i klozetowym humorem, który mimo wszystko potrafi rozśmieszyć. Lokalni gangsterzy, kokaina, złoto, pan Chow i oni, niestrudzeni druhowie – bawiłem się całkiem nieźle i na końcu zrobiło mi się trochę przykro, bo to ponoć ostatnia część trylogii. 7/10 [Arahan, recenzja]

Ostatnia część pijackiej trylogii poszła w tym samym kierunku, w którym rok temu podryfował “American Pie: Zjazd absolwentów”. Twórcy zdecydowali się zatem na ograniczenie szalonych i klozetowych żartów na rzecz nieco poważniejszego i dojrzalszego spojrzenia na swoich bohaterów. Wielu osobom nie spodobało się takie podejście. Od serii oczekiwali czegoś zupełnie innego. Ja nie jestem ani na tak, ani na nie. Jako komedia “Kac Vegas 3” sprawdza się średnio, jako dramat również, stąd i średnia ocena całości. 6/10 [Fidel]

15. 1000 lat po Ziemi [After Earth]

„1000 lat po Ziemi” to przede wszystkim dziecko Willa Smitha, według jego pomysłu, wyprodukowane (wraz z żoną) i zagrane (razem z synem). Historia jest prosta i przewidywalna, walory rozrywkowe często wątpliwe, ale aktorstwo Smitha – tak młodszego, jak i starszego – solidne. Charakter pisma twórcy „Osady” jest jednak rozpoznawalny, a i sama fabuła odpowiada jego zainteresowaniom i temperamentowi. Poprzednio ganiono go za śmieszne teksty i słabą reżyserię, zwłaszcza w kontekście wysokobudżetowego kina. Pewnie wielu nadal nie wierzy w Shyamalana, ale „1000 lat po Ziemi” to dowód, że jeszcze nieraz może nas on zaskoczyć. Pozytywnie. 7/10 [Crash, recenzja]

Problem tego filmu od samego początku polegał na tym, że reżyserował go Shamyalan. Podejrzewam, że nawet gdyby ten cieszący się wyjątkową złą sławą twórca, zaserwował widowni drugiego Obywatela Kane’a, nikt już nie uwierzyłby, że to prawda. “After Earth” jest solidnym widowiskiem, lekkim SF-em z wyraźnym familijnym zacięciem, który ogląda się kompletnie bezboleśnie. Nikt nie chce tego widzieć, bo patrząc na dzieło przez pryzmat uprzedzeń, trudno przecież zauważyć cokolwiek pozytywnego. A w tym wypadku pozytywy są – jakieś bo jakieś, ale są – i trzeba się na nie tylko otworzyć. 6/10 [Piwon]

14. Jezdziec znikąd [The Lone Ranger]

Pomimo wszystkich tych wad, pomimo że to słaby film, który trudno momentami oglądać bez zażenowania, pomimo kompletnie nieoryginalnej fabuły i braku odpowiedniego wyważenia na linii humor – powaga, seansu „Jeźdźca znikąd” wcale nie odradzam. Film Verbinskiego nie spisuje się dobrze jako wakacyjny blockbuster, ale jest pierwszorzędnym dziwadłem, które warto obejrzeć z czystej ciekawości, żeby zobaczyć, co się dzieje, kiedy wielkie studio ma zbyt dużo zaufania do kasowego reżysera i jeszcze bardziej kasowego aktora. 4/10 [Motoduf]

Nowy film Verbinskiego to zdecydowanie kino nadmiaru, nawet jeśli mnogością wątków i postaci nie prześciga kontynuacji „Piratów z Karaibów”. Być może jest to spowodowane wygórowanymi ambicjami reżysera, aby w tym przygodowym westernie było wesoło i straszno, przejmująco i rozbrajająco, wybuchowo i mistycznie. Stąd też tonacja „Jeźdźca znikąd” zmienia się często ze sceny na scenę, a tak różne wątki jak masakra Indian i absurdalny widok konia stojącego na drzewie sąsiadują ze sobą, jak gdyby nigdy nic. 7/10 [Crash, recenzja]

13. Iluzja [Now You See Me]

Fabuła usiana jest niekończącymi się nielogicznościami i nieprawdopodobieństwami, aktorzy wyraźnie nudzili się na planie, a efekty specjalne to bodaj jedyny element tytułowej iluzji w „Iluzji” – są tak słabe, że można odnieść wrażenie, jakby ktoś wsadził nas w wehikuł czasu i przeniósł dwadzieścia lat wstecz, kiedy komputerowe efekty dopiero zaczynały swoją karierę na dużym ekranie. Najlepiej „Iluzję” skomentował zresztą sam Morgan Freeman, który podczas jednego z wywiadów dotyczących filmu najzwyczajniej w świecie zasnął. 4/10 [Motoduf, recenzja]

Widziałem ten film… To w sumie tyle. Było przyjemnie, bezproblemowo. Klisze i idiotyzmy nie raziły, seans minął jak z bicza strzelił pozostawiając dobre wrażenie. Jeśli miałbym więc wskazać film, który był po prostu ok i o którym zapomniałem z momentem pojawienia się napisów końcowych – to właśnie “Iluzja”. 5/10 [desjudi]

Świetny pomysł wyjściowy, fantastyczna obsada i… nuda wiejąca z ekranu. Uwielbiam filmy o magii i iluzji, ale ta produkcja to tak naprawdę ciąg nielogiczności, który z każdą kolejną sceną razi coraz bardziej. Szkoda aktorów, bo starają się jak mogą, niezła jest także muzyka i kilka sztuczek, ale to zdecydowanie za mało, żeby wrócić jeszcze kiedyś do tego filmu. Pieniędzy na bilet nie żałuję, szkoda tylko, że nie pamiętam ani jednej sceny czy motywu, a to chyba najdobitniej pokazuje czym jest “Iluzja”. Letnim zapychaczem, który nie może konkurować z dużymi produkcjami, a jednak ciuła grosz do grosza. 6/10 [Arahan]

W zalewie sequelów, remake’ów i ekranizacji komiksowych, film Leterriera okazał się miłą niespodzianką, sensacją nie nastawioną na widowiskowe sceny akcji i efekty specjalne. Dobra, choć nie gwiazdorska obsada, oryginalny koncept, szybkie tempo, a przede wszystkim bezpretensjonalne podejście do tematu uczyniły z “Iluzji” jeden z najchętniej oglądanych filmów tych wakacji. Nie jest to kino bezbłędne (im bliżej końca, tym logika się gdzieś ulatnia), ale nie można odmówić temu dziełu pasji i zabawy, która udziela się widzowi przez cały seans. Leterrier wcześniej zrobił “Transportery”, “Hulka” z Nortonem i “Starcie tytanów”, w których dało się wyczuć reżyserski talent, choć słabe teksty nie pozwalały w pełni tego dostrzec. “Iluzja” udowadnia, że z dobrym scenariuszem francuski reżyser może wyczarować nie tylko kasowy przebój, ale i film pozostający w pamięci widzów na dłużej. 7/10 [Crash]

12. Wolverine

Film z naprawdę wielkim potencjałem, który ostatecznie okazuje się po prostu bardzo średni. Na szczęście nie robi nikomu krzywdy i można miło spędzić na seansie dwie godziny. Jackman bawi się wyśmienicie, Japonia jest prześliczna, kilka suchych żartów pozwala się uśmiechnąć. Do obejrzenia bardziej z zapijanym colą hamburgerem, niż sushi i sake. 6/10 [Gamart, recenzja]

Pierwsze 20 minut „Wolverine’a” uświadomiło mi, jakiego Logana chciałbym zobaczyć w kinie najbardziej – brudnego, zarośniętego i samotnego, walczącego z kłusownikami gdzieś na kanadyjskim zadupiu. Z 20 milionami budżetu zamiast 120, z R-ką zamiast PG-13, z wypruwanymi flakami zamiast szybkiego montażu i z leśną głuszą zamiast nowoczesnej Japonii. Ale z tym samym Hugh Jackmanem, bo Hugh Jackman jest w tej roli niezmiennie zajebisty. Pozostałe 100 minut nie jest już tak dobre, bo „Wolverine” dość szybko zamienia się w standardowy wakacyjny blockbuster. Ale to nadal całkiem przyzwoita rozrywka. 6/10 [Motoduf]

Rosomak faktycznie nie ma szczęścia do swoich filmów. Nowy obraz opowiadający o jego przygodach miał potencjał, miał atuty, ale twórcy albo nie potrafili, albo nie chcieli z tego skorzystać. Fabuła wypadła do bólu pretekstowo, co pogrążyło też wiarygodność motywacji bohatera. Akcja momentami leci na łeb na szyję, bez wyraźnie nakreślonego celu. Jedynym cennym plusem tego filmu jest Hugh Jackman, który gra tak, jakby był do roli Rosomaka stworzony. I to właściwie tyle. 5/10 [Piwon]

11. Elizjum [Elysium]

Z jednej strony ma fascynujące i niebanalne tło, które koresponduje z doświadczeniem Blomkampa, a z drugiej idzie w zgodzie z najgorszymi stereotypami filmowymi tego świata, co najzwyczajniej w świecie rozczarowuje, raz słabiej (rzewny prolog), raz mocniej (beznadziejny finał). Być może kłopotem jest  przerost ambicji, który dotyczył nie tylko odpowiedniego kreowania padołu ziemskiego w określonej przyszłości, ale i wychodzenia naprzeciw oczekiwaniom widzów. Tutaj Blomkamp częściowo poległ oferując kapitalną akcję, ale uzupełnioną o drażniące, ckliwe wątki melodramatyczne. 6/10 [desjudi, fragment recenzji]

Nie oszukujmy się, Blomkamp nakręcił głupi film. Zamiast opowiedzieć prostą historię faceta w egzoszkielecie, który chce przeżyć, zrobił film gdzie wszystko się ze sobą gryzie – wizja świata przyszłości, zamach stanu, agent Kruger odwracają uwagę widza od pomysłu wyjściowego. I nawet dobry Damon nie może nic z tym zrobić. Ktoś napisał, że “Elizjum” to kino klasy B za 115 mln dolarów. Sporo w tym prawdy, szkoda, że nikt nie powiedział tego reżyserowi, który z uporem maniaka i gębą proroka głosi prawdy i moralizuje że aż głowa mała. Nie ma tu zabawy, co przy filmie w którym wybuchają twarze, a szaleniec chce zostać prezydentem, zdecydowanie jest ona potrzebna. Sceny akcji są świetne, tak samo wygląd świata przyszłości. Wspomniany Damon też dobry, choć najlepszą postacią wydaje się Spider. Kruger i pani minister obrony do kosza – nie są to złe postaci, ale zupełnie nie pasują do tego filmu. Problemy z “Elizjum” zresztą zaczynają się od pojawienia Sharlto Copleya, film nagle skręca w rejony campu i zaczyna przypominać tego bohatera – jest nieobliczalny, szalony i oderwany od rzeczywistości. Nie winię aktora, bo taką miał rolę i zagrał ją naprawdę dobrze. Winię reżysera/scenarzystę, który nie wiedział, jak swój film nakręcić, aby był spójną i konsekwentną całością. Mimo wszystko “Elizjum” nie nudzi, często zadziwia, również niespodziewanym ładunkiem przemocy i ostatecznie traktuję je jako dziwadło – coś co nie miało prawa się udać i nie udało się, ale stanowi ciekawy kontrast do innych tegorocznych filmów sci-fi, w których wszystko było od linijki i nie budziło we mnie żadnych emocji. 5/10 [Crash]

Doceniam stronę techniczną filmu oraz świetne sceny akcji. Tych chorych, socjalistycznych przesłań płynących ze scenariusza już jednak nie przepuszczę. Blomkamp jednoznacznie obnażył swoje poglądy na świat, a ja nie mam zamiaru im przyklaskiwać. 5/10 [Piwon]

Wizualnie jeden z najbardziej powalających filmów science-fiction ostatnich lat. Obraz zużytej przyszłości w najlepszym wydaniu, gdzie nowoczesna technika (która nie ma tylko ładnie wyglądać, ale co najważniejsze, ma być także funkcjonalna) zderza się z ogólnym syfem świata przedstawionego – absolutnie kocham takie klimaty. Tutaj kończą się dla mnie plusy, bo abstrahując od politycznego przesłania filmu, całość jest strasznie łopatologiczna, tania, przewidywalna, naiwna, a często zwyczajnie głupia. Nie jestem fanem Blomkampa, “District 9” to dla mnie zaledwie dobre s-f  bazujące na świetnym, ale nie do końca wykorzystanym pomyśle, (mimo to, doceniam starania), tutaj natomiast reżyser poległ na całej linii. 5/10 [Bucho]

10. Riddick

Najważniejszym jednak powodem, dla którego warto obejrzeć najnowszy film Davida Twohy’ego, nie jest ani zgrabna fabuła, utkana ze sprawdzonych schematów ani wszelkie aspekty stylistyki filmu. Powód ten kryje się w samym protagoniście, ponownie brawurowo poprowadzonym przez – jak się okazuje – niepodrabialnego Vina Diesla. Riddick to typ bohatera, a raczej antybohatera, który potrafi unieść na swych barkach brzemię całego filmu. To jego potyczki chcemy oglądać i to jego onelinerów chcemy słuchać. To trochę zapomniany typ bohatera kina akcji, nieustępliwego w swych działaniach, ślepo wierzącego tylko we własny osąd sytuacji. 7/10 [Piwon, recenzja]

Powrót do postaci Riddicka po 9 latach przerwy okazał się całkiem udany. Film bardziej w duchu “Pitch Black” niż “Kronik Riddicka”, lecz na szczęście nie ograniczający się do podobnego patentu ludzie vs potwory. Przez większą część trzeciej części tych ostatnich w ogóle nie ma, a ekipy polujące na tytułowego bohatera są na tyle barwne, że aż szkoda, że w finale wszystko sprowadza się do potyczki z kosmicznymi drapieżnikami. Zanim jednak do tego dojdzie otrzymujemy wciągającą historię próby odnalezienia swojej zwierzęcej natury przez Riddicka i powolnej, choć konsekwentnej eliminacji tych, którzy czyhają na jego życie. Jest krwawo, efektownie i z dużą dozą czarnego humoru. Finał psuje nieco wrażenie, ale i tak z chęcią obejrzę kontynuację. No i Vin Diesel, stworzony do roli międzyplanetarnego mordercy i awanturnika.  7/10  [Crash]

  

9. World War Z

Najbardziej zaskakujące w „World War Z” jest to, że pomimo problemów produkcyjnych, pomimo dokrętek robionych na ostatnią chwilę i pomimo faktu, że scenariusz filmu Forstera jest tak prymitywny, jak to tylko możliwe (jedź do punktu A, znajdź informację, która pozwoli ci pójść do punktu B, jedź do punktu B, znajdź informację, która pozwoli ci dotrzeć do punktu C itd.), ogląda się ten film z rosnącym zainteresowaniem. To dziwny przypadek kompletnie nieblockbusterowego blockbustera, który nawet w swoich najgorszych momentach pozostaje całkiem angażujący. 6/10 [Motoduf]

Ten Zombie Movie w wersji kina wojennego nie porwał mnie ani trochę. Z produkcji biją  perturbację scenariuszowe, które przykrywane są niezręcznymi cięciami montażowymi. Co gorsza, całość została zredukowana do tonacji kina familijnego, co w przypadku filmu z żywymi trupami pasuje raczej średnio. Najgorsze jest jednak to, że nie uświadczymy w tym filmie nic oryginalnego. Zombie biegały już o Boyle’a, a kopiec z ludzi widziany już był… w reklamie Play Station. Z kolei biedny Pitt stworzył chyba najbardziej bezbarwną postać w swojej karierze. Nuda i obojętność. 5/10 [Piwon]

Zombie apokalipsa, może i pokazana z rozmachem, ale w brutalny (chociaż to niewłaściwe słowo) sposób zostaje złagodzona, przez co staje się dodatkiem do popcornu. Ot, typowy film na upalny dzień. To bezpieczny, pozbawiony jakichkolwiek kontrowersji film na wspólne rodzinne wypady do kina. Broni się co prawda świetną realizacją, zapewniającą solidną dawkę widowiska, aczkolwiek fabularnie to już kino pod względem inteligencji przeciętne, bo niewyzbyte irytujących głupotek. 4/10 [Aaron, fragment recenzji]

Maryla, śpiewamy! Ale to już było… jasne, może nie z takim rozmachem, ale ile można. Idea biegających zombie jest dla mnie ciężka do przyjęcia – mózg zlasuje się jako pierwszy, oczy wypłyną, a ja mam uwierzyć, że zombiaki są sprinterami? Zawsze wolałem patent na zarazę/wściekliznę jak w “28 days later”, ale szczegóŁ. Mimo wszystko film ma dobre tempo, Pitta można polubić (szkoda tylko, że film ma głównego bohatera i same trzecie plany), a jak dla mnie, przepiękna Daniella Kertesz jako izraelski żołnierz kradnie ten film (scena przedzierania się przez Jerozolimę, lub te w placówce WHO,  których nie powstydziłby się Eric Bana w “Black Hawk Down”). Mimo wielu wad, to prawdopodobnie jeden z lepszych blockbusterów tego lata. 6/10 [Bucho]

Zdawać by się mogło, że w temacie żywych trupów widzieliśmy już wszystko; od klasycznych, powolnych truposzów Romero, przez turbo-zombie Snydera, zarażonych wirusem szaleństwa i równie szybkich zombie Boyle’a, komedie i parodie („Wysyp żywych trupów”, „Powrót żywych trupów”), na powrocie do powłóczących nogami trupów z  serialu „Walking Dead” skończywszy. Ale Hollywood nie takie rzeczy odziewał w nowe szaty i z sukcesem, po raz n-ty odświeżał. „World War Z” to w kinie gatunkowym prawdziwy powiew świeżości, choć, paradoksalnie, ułożony ze znanych klocków. Zombiaki są jeszcze szybsze, jeszcze bardziej pragną wgryźć się w ludzką tkankę i jest ich zdecydowanie więcej niż we wszystkich poprzednich produkcjach razem wziętych. I choć cyfrowe efekty „massive” wyglądają chwilami na zbyt cyfrowe, to wysokooktanowe sceny w których tysiące nieumarłych wspinają się po ścianie lub prowadzą zmasowany pościg za bohaterami, przyprawiają o gęsią skórkę. Wisienką na torcie jest udany występ Brada Pitta, kilka niezłych twistów, piorunujący epizod na pokładzie samolotu pasażerskiego oraz bezgłośna akcja w laboratorium – cisza w kinie jeszcze nigdy nie była tak przerażająca. „World War Z” to dla mnie największa niespodzianka sezonu. 8/10 [Dux]

8. Iron Man 3

Zdecydowanie najsłabsza, bo chyba najbardziej naiwna, część trylogii. Zabiła ją postać podrabianego Mandaryna i irytującego dzieciaka, który pomaga Starkowi. Do tego mnóstwo wymuszonych i wciśniętych na siłę pseudozabawnych dialogów. A i czarny charakter mało ciekawy merytorycznie (stałem się zły, bo Stark nie wyszedł do mnie na balkon – really?) i zdecydowanie mniej intrygujący wizualnie niż Mickey Rourke z biczami czy Jeff Bridges w zbroi. 5/10 [Dux]

Shane Black znowu bawi się gatunkowością, tym razem na komiksowym polu. Efektem jest autorski film superhero, wybijający się stylem z tłumu marvelowskiej taśmy. Niestety Black tak bardzo stara się na siłę wcisnąć swoje sprawdzone scenariuszowe chwyty (w IM3 momentami zahacza o cytowanie samego siebie) w ramy konwencji kina superhero, że fabuła filmu wydaje się przez to momentami wymuszona i pretekstowa. Wykrzywiona po to by wpisać dany fragment w ramy jakiegoś rozpoznawalnego gatunku, lub sztucznie podbudować podłoże pod dowcipy, celem zaspokojenia reżyserskiej, patologicznej potrzeby zamykania wszystkiego ciętą puentą. Nawet główny twist fabularny – choć odważny i zabawny – po chwili zaczyna jawić się jako dowcip jednorazowego użytku, który pozbawia film kilku ciekawych perspektyw. W dodatku wszystkie te odniesienia do wcześniejszej twórczości Blacka wydają się rozwodnione, jakby reżyser marnował się na ograniczającej zabawie w komiksowych klimatach, gdy powinien brać się za pisanie sensacji lub komedii z prawdziwego zdarzenia. Jednak nieważne jak pomieszany jest ten film, nie mogę starań Blacka nie docenić. Zwłaszcza, że ten gatunkowy misz-masz pasuje do postaci jaką jest Stark. W ogólnym rozrachunku Black dużo częściej trafia niż pudłuje. Dowcipy są świetne, autorska oryginalność i gatunkowy miks działają na plus i pasują jak ulał do uniwersum Iron Mana, a wytykane tak często głupotki i dziury w scenariuszu nie wydają się niczym specjalnym na tle innych, marvelowskich adaptacji. Podejście Blacka jest z góry polaryzujące i musiało widownię podzielić, ale ja to w większości kupuję. 8/10 [Proteus]

No nie mogę przekonać się do samodzielnego “marvela”. Nie trawię ani tej bezmyślnej rozwałki, ani pretekstowej fabułki. OK, dialogi od czasu do czasu niezłe, ale całość zrobiona przewidywalnie, od linijki. Nie ma w tym nic złego, w “The Avengers” było to samo, ale dlaczego u Whedona wszystko było świeże i rozczulające, a Iron Many, Kapitany Ameryki, Thory odbieram jako celuloidowe głupotki? Kurde, sam nie wiem. Niekonsekwencja? Niby tak, ale co poradzę. Niby przyjemne, ale w głowie kołacze się pytanie “po co?” i konstatacja o stracie czasu. Eeee tam… 5/10 [desjudi]

Najważniejszym aspektem Iron Mana 3 jest jego świeżość. Odchodzi w pewien sposób od stylistyki poprzednich filmów, przekładając lekko fiction nad science i takie głębsze zanurzenie w stylistyce komiksowej zwyczajnie się sprawdza. Twórca nic sobie nie robi z wyświechtanego schematu superbohaterskiej trylogii oraz bezceremonialnie bawi się oczekiwaniami widza, starając się zaskakiwać interesującymi rozwiązaniami. 9/10 [Gamart, fragment recenzji]

Słabe, wymuszone “niewiadomoco”, które niepotrzebnie sili się na podlany komediowym sosem buddy movie.  Szybciej, mocniej, więcej – bez pomysłu, bez ikry, bez większego sensu. Strata czasu. 5/10 [Bucho]

7. W ciemność. Star Trek [Star Trek Into Darkness]

Blockbuster idealny – genialne efekty wizualne i dźwiękowe na usługach zaskakującej i angażującej historii. Kapitalna galeria postaci z charakterem idzie tu w parze z widowiskowością scen akcji. Cały film obfituje w niesamowite, zapierające dech sekwencje, a moment w którym Enterprise dostaje po dupie podczas ucieczki na pełnym gazie – ahh, czułem się jakbym odkrywał magię kina na nowo. Jeśli J.J. Abrams zrobi dla „Gwiezdnych Wojen” to, co zrobił dla „Star Treka”, możemy się spodziewać najzajebistszej części gwiezdnej sagi. 10/10 [Dux]

Choć potrafię docenić realizacyjną rzetelność nowego filmu J.J. Abramsa, za co m.in. daję tak wysoką ocenę, to jednak gdzieś w środku czuję w stosunku do niego małe rozczarowanie. Dość dobrze znam startrekową markę, obejrzałem wszystkie pełnometrażowe filmy należące do cyklu i muszę przyznać, że… w żadnym nie wyczułem tak żałosnego zwrotu ku młodszemu audytorium. Tu już nie chodzi tylko o to, że odmłodzona załoga czyni rozterki bohaterów bardziej czytelnymi dla nastoletniego widza. Chodzi o specyficzną aurę, jaka unosi się nad tym widowiskiem, o toporne dialogi, czerstwy humor, wymuszoną akcję, Dr Marcus w bieliźnie i inne tanie zagrania, stojące w wyraźnej opozycji do tego, co oglądaliśmy przy okazji śledzenia przygód starej załogi lub nowego pokolenia. Można powiedzieć, że kicz kiczowi nie równy, bo choć zawsze zadawałem sobie sprawę z szeregu wad wcześniejszych Star Treków, to jednak wciąż lubię do nich wracać. Wiem, że Abrams odwalił relatywnie dobrą robotę, ale do jego wizji uniwersum Star Treka wracać już raczej nie będę. 7/10 [Piwon]

Najbardziej bezjajeczny i bezużyteczny blockbuster tego roku. Po dwóch dniach od seansu z trudem przypominałem fabułę i to mimo względnej trzeźwości w trakcie oglądania.  Ładny prolog, intrygujący Khan Cumberbatch, ale reszta… To jest ten moment, w którym ogólnej miałkości nie są w stanie przykryć ani spektakularne efekty specjalne, ani znajoma franczyza, ani osobista próba budowy dobrych relacji z kinem J.J. Abramsa, tak często wynoszonego na ołtarze. Nie mogę jednak – chyba setki lens flar oślepiły mnie na tyle, że domniemanego geniuszu Abramsa nie dostrzegam. 5/10 [desjudi]

„W ciemność. Star Trek” to film dobry, momentami nawet bardzo dobry, ale z kosmicznie zmarnowanym zakończeniem, które udowadnia, że został wyreżyserowany przez człowieka gotowego bez mrugnięcia okiem porzucić swoją artystyczną tożsamość (którą bezsprzecznie posiada) na rzecz wymagań stawianych przez wytwórnię. 7/10 [Rodia, fragment recenzji]

Nigdy nie lubiłem te marki, mimo, że tak naprawdę widziałem może kilka odcinków TNG. Ukształtowany przez “Gwiezdne Wojny” nie potrafiłem przekonać się, a część pierwszą olałem i zobaczyłem dopiero na dwa tygodnie przed premierą dwójki. Spodobało mi się na tyle, że sequel postanowiłem obejrzeć w kinie i dziękuję Abramsowi, że zrobił z tej kosmicznej opery mydlanej świetne kino nowej przygody z fajnymi, dającymi się lubić bohaterami, bardzo dobrymi  efektami (walki powietrzne!) i fascynującym czarnym charakterem. 8/10 [Arahan]

6. Szybcy i wściekli 6 [Fast & Furious 6]

Nie rozumiem fenomenu tej serii. Nie chwytam tej konwencji. Nie lubię tych szybkich i wściekłych bohaterów oraz pretekstowych fabuł pisanych na kolanie. A nade wszystko nie podobają mi się sceny ścigane, przekombinowane i głupie jak but z lewej nogi. Ocena oczko w górę za czołg wyskakujący z kapelusza. 4/10 [Dux]

Fabuła to kpina, fizyka nie istnieje, dialogi potrafią zatrzeszczeć w uszach, a spora część obsady ma naprawdę nikłe pojęcie o aktorstwie – gdyby potraktować „Szybkich i wściekłych” „na sucho”, to trudno ten film jakkolwiek obronić. Ale sorry, nie jestem w stanie, bo bawiłem się znakomicie, tak samo jak na części piątej. W żadnym tegorocznym blockbusterze nie było tyle energii i czystego kinowego funu. I choć ta seria zaczyna przypominać operę mydlaną z pościgami w roli głównej, to i tak nie mogę się doczekać następnych części. 7/10 [Motoduf]

Ta część, podobnie jak poprzednia, obfituje w całą masę przegiętych akcji i nieprawdopodobnych sytuacji, które wymazują z naszego słownika pojęcie „logika”. Robią to jednak w tak pocieszny sposób, że nawet wydarzenie rodem z brazylijskiej telenoweli nie stanowi dla nas problemu. Co prawda wielokrotnie podczas seansu zapala nam się lampka ostrzegawcza, informująca o niebezpiecznie wysokim stężeniu głupoty, jednak zupełnie nie przeszkadza to cieszyć się obrazem. 8/10 [Arahan, fragment recenzji]

5. Sztanga i cash [Pain & Gain]

Nie będę narzekał na polski tytuł, bo moim zdaniem jest całkiem trafiony, sympatycznie nawiązuje do hitu kinowego z Russellem i Stallonem, a i do wydarzeń w samym filmie. Ale mam problem ze „Sztangą i Cashem” (Cashą? – tu się zaczyna problem z polskim tytułem ;), bo tu wszyscy bohaterowie są antypatyczni. To nie antybohaterowie w stylu Leona czy Marinera, nie zachodzą w nich żadne przemiany (a jeśli, to tylko na gorsze), to pospolici bandyci, jakich w dzieciństwie, jednym okiem oglądałem na portretach pamięciowych w programie 997. Nie miałem „Sztandze i Cashy” komu kibicować, bo na pewno nie trójce kulturystów, posuwającej się do podpalania i rozjeżdżania ludzi, czy do cięcia piłą łańcuchową ich zwłok. Do tego sceny humorystyczne zbyt często zahaczały o poziom infantylnych scenek rodzajowych z „Transformerów”.   5/10 [Dux]

Prawdziwą perełkę filmu, która sprawia, że seans ostatecznie jest całkiem udany, stanowi natomiast potwornie solidna obsada. Bay już dawno nie trafił na tak zgrany zespół, który bezceremonialnie zagarnia dla siebie ekran i umiejętnie czaruje charyzmą, przez co niedoskonałości scenariusza uciekają gdzieś na bok. Absolutną wisienką na torcie jest tutaj Dwayne „The Rock” Johnson. 6/10 [Gamart, fragment recenzji]

Co tu dużo mówić, R-rated “Dumb and Dumber” na sterydach. W obu filmach nie ma komu kibicować, ale w obu poziom głupoty poraża. Świat jest pełen idiotów, ale nie wszyscy są jak Lloyd i Harry… i to jest cholernie przerażające.   7/10 [Bucho]

Zdecydowanie jeden z najlepszych filmów Michaela Baya, bo nareszcie cały ciężar spadł na barki nie speców od efektów specjalnych, ale na aktorów, którzy prężą prawdziwe muskuły, mają mimikę (olaboga!) i mają wreszcie niebanalne dialogi. Niemniej widać w filmie rękę gościa, który wie, że to na obrazie zasadza się cała frajda, więc ciała mięśniaków fetyszyzuje, akcja jest pełna adrenaliny, a zachody słońca są obowiązkowym dodatkiem. Bardzo fajny film, w którym słychać echa frajdy, jaką można było mieć podczas seansu pierwszych “Bad Boys”. 7/10 [desjudi]

4. Niepamięć [Oblivion]

Pod niektórymi względami jest to prawdziwa gratka dla fanów gatunku. Oblivion to nie tylko wspaniałe obrazy, design i walory produkcyjne, ale przede wszystkim klimat prawdziwego SF, które chwyta widza i zatapia go w wizji nieznanego świata. Szkoda jednak, że wszystko to zostało wykorzystane na kiepskim, pozbawionym ikry scenariuszu. Pierwsza połowa filmu to naprawdę porządny, wciągający SF, jednak im dalej w las tym gorzej. Gdy Kosiński przestaje wprowadzać widza w świat przedstawiony, a zaczyna bawić się w nakreślanie intrygi – film wypełnia się coraz większą ilością klisz, banałów, taniego melodramatu i scen pozbawionych jakiejkolwiek wagi. Aktorsko jedynie Cruise i Riseborough dają radę, a końcowy natłok motywów SF wychodzi raczej prostacko. Mimo wszystko “Oblivion” jest na tyle klimatyczny, piękny i pociągająco “sajfajowy”, że podoba mi się taki przerost formy nad treścią. Czekam na następną rzecz, którą Kosinski weźmie na warsztat. 7/10 [Proteus]

Niby wszystko ładnie, Tom Cruise znowu w akcji, efekty wizualne cieszą oko, w finale kilka konkretnych twistów, a mimo to ten blockbuster szybko popadł w moja niepamięć. Często po seansie zadaję sobie pytanie, czy chciałbym ten czy tamten film obejrzeć kiedyś ponownie, albo nabyć na Blu-ray. W przypadku „Niepamięci” na obydwa pytania odpowiedź brzmiała „nie”. Mimo wszystko seans oceniam oczko wyżej od takiego „Iron Mana3”czy „Sztangi i Casha”. 6/10 [Dux]

Gdybym miał wybrać jeden tytuł, który w te wakacje najbardziej mnie zaskoczył, byłaby nim właśnie „Niepamięć”. To niby science-fiction uszyte ze znanych wszystkim motywów, ale co z tego, skoro taki miks w wykonaniu Kosińskiego po prostu działa? Strona wizualna powala na kolana, muzyka jest perfekcyjnie dopasowana, a działania postaci granej przez Toma Cruise’a wywołują odpowiednie emocje. Jak do tej pory jeden z najbardziej niedocenionych filmów roku. 7/10 [Motoduf]

Obraz otwierający sezon blockbusterowy, zamknął go jednocześnie pod względem osiągnięcia pułapu pewnej jakości. Bo żaden kolejny film SF wpuszczany do kin w tym lecie, nie miał tak atrakcyjnej dla oka oprawy wizualnej, a co za tym idzie, tak wciągającego świata przedstawionego. Owszem, można się czepiać pewnych scenariuszowych uproszczeń nowego filmu Kosinskiego, ale wszystkie one nie mają większej mocy sprawczej, i przynajmniej mi nie potrafiły odebrać przyjemności z seansu. Grunt, że film zaintrygował mnie tą historią, nie zawiódł swoim finałem i konkretnie sponiewierał swoją audiowizualną stroną. Światy postapo uwielbiam, a ten mogę śmiało dodać do szeregu tych, do których z chęcią nie raz powrócę. Kosinski spełnił więc moje oczekiwania udowadniając jednocześnie, że jest jednym z tych reżyserów młodego pokolenia, którego fantastyczne wizje charakteryzują się niezwykłym wyczuciem estetyki. 8/10 [Piwon]

„Niepamięć” jest cudownie nakręcona. Nie chodzi tu tylko o jakość efektów specjalnych, o których wystarczy powiedzieć, że są doskonałe. Ale ten film to wspaniałe doznanie estetyczne – bardzo plastyczne kadry, umiejętnie ograna kolorystyka, minimalizm dekoracji i – co najważniejsze – niewiele efekciarstwa związanego z eksploracją postapokaliptycznego świata. Co prawda jest tu kilka wymownych obrazków Nowego Jorku po zagładzie atomowej, niemniej nie w nich zasadza się moc, bo ta tkwi w odpowiedniej kompozycji obrazu i roli, jaką spełnia tło.  8/10 [desjudi, fragment recenzji]

Niby to wszystko ładne (choć nie przepadam za tak designersko-odpicowanymi filmami, wyglądającymi jak z reklamy firmy Apple), ale zero w tym emocji – piękny kościół, ale bez Boga. Najlepszymi aktorami w filmie są bojowe drony (genialna sprawa!), co mówi sporo o filmie – Cruise jest zaledwie poprawny, Kurylenko standardowo drewniana, i nawet pełna klasy Andrea Riseborough nie wybija się ponad przeciętność. Fabularna prostota nie przeszkadza, muzyczka ładnie sobie plumka w tle  i ogólnie ogląda się bezboleśnie. Film na raz. 6/10

3. Człowiek ze stali [Man of Steel]

Nigdy nie kupowałem postaci Supermana. No bo jak? Koleś z majtkami na spodniach, twarz okraszona kręcącym się loczkiem i ta cała nieskazitelność – to nie dla mnie. A jednak Nolan do spółki ze Snyderem pokazali nam coś nowego w temacie. To film na jaki Superman zasługiwał. Wreszcie to nie jest goguś, tylko facet z krwi i kości. Wreszcie ma jakieś tło, które sprawia, że jest bardziej ludzki, bardziej przystępny, autentyczny. Są w “Człowieku ze Stali” momenty chwytające za serce, są sceny, które zabijają klimatem (motyw z czaszkami) i są chwile, kiedy szukam szczęki na podłodze, bo obraz Snydera jest spektakularny. A Cavill to dla mnie jedyny odtwórca tej roli. 8/10 [Arahan]

Przed premierą bałem się, że „Człowiek ze stali” połączy najgorsze cechy filmów Nolana i Snydera, a więc – w wypadku tego pierwszego – nadmierną literackość, objawiającą się w opasłych opisach, długich przemowach i męczących ekspozycjach, które mają widzowi wyjaśnić fabułę, i – w wypadku tego drugiego – przesadną teledyskowość, czyli slow-motion w najmniej odpowiednich scenach, skupienie na wizualiach kosztem sensu fabularnego itd. Okazało się jednak – ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu – że w podczas współpracy zapędy obu reżyserów wzajemnie się neutralizują. Dzięki temu „Człowiek ze stali”, choć niepozbawiony wielu wad, jest całkiem niezłym widowiskiem. 6/10 [Motoduf]

Ten film to pokaz zarówno sił, jak i słabości Zacka Snydera i Davida Goyera. Obaj mają całkiem ciekawe i fajne pomysły jeżeli chodzi o interpretację komiksowych postaci. Obaj celują też w górnolotne rejony, które bardzo pasują do mitologii Supermana.  Niestety ten pierwszy ma za mało wyczucia jako reżyser i kinowy gawędziarz, a ten drugi jest fatalny jako scenarzysta, przez co obaj panowie pomimo ambicji i atrakcyjnej, pasującej do materiału źródłowego, wizji tej postaci, nie potrafią wprowadzić swoich dobrych pomysłów w życie bez potykania się przy co drugim kroku. MoS scenariuszowo jest strasznie nieporadny i toporny; mało jest tu fragmentów, w których nie można byłoby się do czegoś przyczepić. Snyder i Goyer chcieli pokazać za dużo, celowali w tak szeroką, wszechobejmującą fabułę, że przy ich poziomie talentu i wyczucia, nie było szans na to by przedstawić to gładko. Jednak pomimo tego ogólny obraz filmu wychodzi na zdecydowany plus. Zresztą Man of Steel pisany był głównie z myślą o narracyjnych ogólnikach. Ta – za przeproszeniem – majestatyczna, gromkopierdna formuła opowieści pasuje do tego bohatera jak ulał. Nie ma większej potrzeby wnikliwego wyłapywania licznych niedoskonałości scenariusza, bo mimo wszystko Snyderowi udało się trafić tam gdzie celował i film działa jako wprowadzenie Supermana do roli współczesnego, prawdziwego amerykańskiego mitu. Toporne to i rozklekotane jak cholera, ale jednak działa. Momentami chwyta za serducho, a ucieleśnienie pompatycznych, hamerykańskich ideałów w postaci Clarka, sprawia, że mogą być poruszające, a nie jedynie banalne. 8/10 [Proteus]

Superman nigdy mnie nie kręcił. Od niebiesko-czerwonego trykotu zawsze bardziej kręciła mnie czarna maska Batmana. Dopiero teraz, za sprawą filmu Snydera, zrozumiałem fenomen tej postaci i doceniłem rangę, jaką niepodzielnie utrzymuję w amerykańskiej popkulturze. Supermen to ktoś więcej niż superbohater. To ucieleśnienie dobra, praworządności i miłości. Słowami jednego z bohaterów filmu, jest “ideałem, do którego wszyscy dążą”. Cała jego historią została umiejętnie wpisana w motyw mesjanistyczny, czyniąc ją na wskroś uniwersalną i ponadczasową. Niby motyw wytarty do cna, a jednak wciąż zawiera w sobie krzepę, szczególnie w połączeniu z tą właśnie postacią. Przybysz z Kryptonu w końcu obnażył swoje ludzkie oblicze, stając się postacią wzbudzającą u widza empatię. Nie wiem, na ile zdemitologizowana została ta postać, i nawet mało mnie to obchodzi. Ważne, że nareszcie poznałem i polubiłem kogoś, kogo wszyscy znają od lat. Celowo nie wspominam w tej minirecenzji o, skądinąd, obłędnej stronie wizualnej filmu, bo akurat mi najbardziej podobała się opowiadana w nim historia. 9/10  [Piwon]

2. Pacific Rim

Film, o którym wiedziałem wszystko, a który mimo to, sprawił, że oszalałem na jego punkcie. Prosta historia, prości bohaterowie, kapitalne efekty i wpadający w ucho soundtrack – tylko tyle i, aż tyle. Siedząc na sali kinowej poczułem się jak dziecko i za to chciałbym del Toro podziękować. Za sprawienie mi frajdy, zaczarowanie i wciągnięcie do wykreowanego na ekranie świata, gdzie przez ponad 2h przeżywałem to co bohaterowie. Dawno już nie złapałem się w kinie na tym, że oglądam coś z rozdziawioną japą! Bez moralizowania, bez ubierania wszystkiego w poważne ramy, niczym nieskrępowana rozrywka, która jak wehikuł czasu sprawiła, że znów miałem 12 lat. I to za każdym razem, gdy zasiadałem na sali kinowej, a działo się tak 4 razy. 10/10 [Arahan, recenzja]

„Pacific Rim” nie udaje niczego, czym nie jest. Takie proste postawienie sprawy – to wojna między robotami a potworami – jest dokładnie tym, czego można oczekiwać od tego typu kina. Od samego początku zostajemy wrzuceni w wir walk, bez dłuższych deliberacji kto, co, jak, gdzie i kiedy. Prosta ekspozycja bohaterów (charaktery), proste motywacje (zemsta, obowiązek), bez zbędnego psychologicznego pogłębiania, bez bawienia się chronologią, bez postmodernistycznego mrugania okiem do widza, bez metapoziomów społeczno-politycznych i nieczytelnych trawestacji kulturowych – ten film jest czysty, niezbrukany współczesnymi modami i chęcią zaskakiwania widza na każdym kroku. 8/10 [desjudi, fragment recenzji]

Potyczki Mechów z Kaiju wyglądają niesamowicie, zapierają dech w piersiach i wyznaczają nowe standardy widowiska. Oscar za efekty wizualny jest już chyba w kieszeniach ekipy od Pacific Rim. Ale niestety, przychylam się do zarzutów o przesadne uproszczenie fabuły, jak i estetyczną pstrokatość całości. Czy popsuło mi to seans? Nie, ale nie pozwoliło też zachwycić się nim w pełni. Nie mniej, życzyłbym sobie i wam zobaczyć sequel tego wielkiego widowiska. 8/10 [Piwon]

1. Wielki Gatsby [The Great Gatsby]

Ci, którzy oskarżają film Luhrmanna o przerost formy nad treścią i spłycenie oryginału, być może przeceniają nieco wartość jaką dla kina posiada powieść Fitzgeralda. Powieść, której motywy i relacje między bohaterami malowane były przecież dość grubym pędzlem, w narracyjnych ogólnikach, przez co pasują one idealnie do Luhrmannowskiej, “większej niż życie” stylizacji, gdzie wszystko jest teatralne, uwydatnione i ogólnie “bardziej”. Nadaje to opowieści niemalże baśniowej otoczki i posmak współczesnego mitu, co jedynie dalej podkreśla motywy powieści i czyni je bardziej kinowymi. A tego moim zdaniem ta historia potrzebuje by działać na ekranie. Powieść Fitzgeralda przedstawiona “na sucho”, dziś nie robi już takiego wrażenia. Sama Luhrmannowska stylizacja jest fantastyczna – negatywnego rozdźwięku między klimatem lat 20, a nowoczesną muzyką nie odczułem wcale, bo reżyser wszystkie elementy dobrał idealnie. Wczesny Jazz czy dzisiejszy Jay Z – to nie ma znaczenia dopóki muzyka trafia w te emocje co trzeba. Może głównym “problemem” tej adaptacji jest właśnie jej dosłowność. Może ci krytycy, którym brakowało “głębszego portretu kryzysu społeczeństwa lat 20”, byliby bardziej zadowoleni gdyby Luhrmann porwał się na jakiś adaptacyjny przewrót i pobawił się czymś więcej niż tylko obrazami i muzyką. Jednak jako przełożenie ducha powieści na język filmu, wizja Luhrmanna sprawdza się znakomicie. 8/10 [Proteus]

Magia kina! Czytałem powieść, widziałem wersję z Redfordem, ale to właśnie Luhrmann do spółki z DiCaprio stworzyli dzieło, które najlepiej oddaje charakter książki i wnosi nieco świeżości w wykreowany przez Fitzgeralda świat. Leo czaruje uśmiechem i subtelnością, Maguire sprawdza się w roli narratora, a Edgerton zaczyna wchodzić na salony, co udowadnia rolą Toma. Panie są zjawiskowe, scenografie olśniewające, kostiumy piękne i idealnie dopasowane, a muzyka, co do której było sporo zastrzeżeń sprawdza się znakomicie, tworząc perfekcyjne tło dla całej historii. Świat przedstawiony przez twórców wciąga i nie pozwala oderwać się od ekranu. 9/10 [Arahan, recenzja]

Po pierwszym seansie Luhrmann nie kupił mnie do końca. Film wizualnie wgniótł mnie oczywiście w fotel, doceniłem również wrażliwe i pełne zrozumienia podejście do oryginału Fitzgeralda, ale coś mi w tym wszystkim nie grało. Wydawało mi się, że chodzi o muzykę współczesną, dla użycia której nie znajdowałem uzasadnienia. Po wyjściu z kina obiecałem sobie jednak, że zaraz po premierze Blu-ray powrócę do rezydencji Gatsby’ego. Po drugim seansie film znacząco zyskał w moich oczach, wszelkie wątpliwości zostały rozwiane. “Wielki Gatsby” to zapierające dech w piersiach widowisko, ale i intymny dramat z doskonale rozłożonymi akcentami. Do tego jest w nim kilka magicznych momentów, takich jak tańczące na wietrze białe firany czy ujęcia z zielonym światłem znajdującym się na drugim brzegu jeziora. Najlepszy film Baza Luhrmanna. 9/10 [Fidel]

Pierwszy akt tego filmu to istny gwałt na powieści Fitzgeralda – jest zbyt barokowo, za bardzo dosłownie, a celowo anachroniczna muzyka najzwyczajniej w świecie nie pasuje do tego, co dzieje się na ekranie. Potem „Wielki Gatsby” wskakuje wreszcie na właściwe tory i staje się całkiem ciekawą wizją w charakterystycznym dla Luhrmanna stylu, momentami bardzo trafnie oddającą ducha powieści. Jako całość jest jednak filmem mocno nierównym i nie do końca udanym, choć posiadającym naprawdę urokliwe momenty. 6/10 [Motoduf]

To nie wydmuszka, a raczej wańka-wstańka. Bo choć będziemy go krytykować, będziemy wypunktowywać największe jego grzechy, ten film powstanie za każdym razem z nową siłą. Bo broni się nieśmiertelną, wciąż niezwykle emocjonującą historią, wybornym aktorstwem oraz rewelacyjnie dobraną i skomponowaną stroną audiowizualną. Ten przepych  i kicz ma swój sens i swoje uzasadnienie. Zrozumienie konwencji i stylu Luhrmanna jest zatem kluczem do zrozumienia i docenienia wagi tego pierwszorzędnego widowiska. 9/10 [Piwon]

Nie taki, jak sugerowały zwiastuny. Nie tak szalony i ekstrawagancki, jak można było się spodziewać. Powieści Fitzgeralda nie czytałem (to jedna z wielu zaległości), ale sądzę,że ekranizacja jest wierna słowom, symbolom i emocjom – czuć w niej bowiem ducha wielkiej literatury: są wspaniale wykreowani bohaterowie, których wzajemne relacje są niejednoznaczne; jest ciekawe historyczne tło, które intryguje; jest morał/myśl, pięknie spuentowane przez narratora, tak rzadko spotykane w kinie czy nawet współczesnej literaturze. Takie niedzisiejsze. Tuż po seansie czułem jednak rozczarowanie – dzisiaj wiem, że dotyczyło to oczekiwań względem akcentowania tego, co ważne. Chciałem popkulturalnej zabawy, niczym w „Moulin Rouge”, a dostałem dobrą, niebanalną historię, której znaczenia nie da się nie docenić. Oczywiście fantazyjne scenerie, nietypowe ujęcia i postmodernistyczne fanaberie dają o sobie znać, szczególnie w pierwszych 30 minutach, ale nie przykrywają one tego, co najważniejsze, czyli „Tak oto dążymy naprzód, kierując łodzie pod prąd, który nieustannie znosi nas w przeszłość”. 8/10 [desjudi]

 

[polldaddy poll=7394169]

REDAKCJA

REDAKCJA

film.org.pl - strona dla pasjonatów kina tworzona z miłości do filmu. Recenzje, artykuły, zestawienia, rankingi, felietony, biografie, newsy. Kino klasy Z, lata osiemdziesiąte, VHS, efekty specjalne, klasyki i seriale.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA