search
REKLAMA
Ranking

FILMY Z NAJLEPSZĄ EKRANOWĄ DRAMATURGIĄ. Pod napięciem

Radosław Dąbrowski

16 listopada 2017

REKLAMA

Bogowie ulicy (2012) są jednymi z moich faworytów w kwestii kina akcji z ostatnich lat. W filmie Davida Ayera nie brakuje miejsca na odrobinę żartu, który służy przede wszystkim podkreśleniu mocnej więzi pomiędzy duetem policjantów, ale jest on również chwilą przerwy na złapanie oddechu po dramatycznej scenie akcji i przygotowaniu się na następną. Bogowie ulicy to umiejętne połączenie zmagań policji z lokalnym gangiem z elementami thrillera oraz ludzkiego dramatu, przez co widza zajmują nie tylko sceny z użyciem broni (które momentami ogląda się niczym grę komputerową). Ayer doskonale wyważył tę mieszankę gatunkową i żaden z wątków nie traci na sile oddziaływania, przez co chyba dość często pomijaną pozycję w filmografii Jake’a Gyllenhaala ogląda się z zapartym tchem.

Dom powinien być miejscem bezpiecznym i przyjaznym dla człowieka, w którym może liczyć na rodzinne ciepło i zaznanie spokoju. Nie taki wizerunek prywatnej przestrzeni wykreował Roman Polański. Dziecko Rosemary (1968) to przykład mistrzowsko poprowadzonej narracji. Już sama czołówka okraszona muzyką Krzysztofa Komedy i popisem wokalnym Mii Farrow niesie ze sobą nutę niepokoju. Trudno także podzielać optymizm młodej pary Rosemary i Guya, jakoby kupowali lokum, w którym będą wieść szczęśliwe życie. Polański trapi widza na każdym kroku. Przepastne, mroczne korytarze; nad wyraz opiekuńczy i z przesadną częstotliwością odwiedzający Rosemary sąsiedzi, wreszcie sukcesywnie pogarszająca się kondycja fizyczna bohaterki. Niezwykle trudnym wyzwaniem jest utrzymać równy, wysoki poziom filmu. Świat przedstawiony Dziecka Rosemary, ze względu na liczbę lokalizacji oraz bohaterów, jest dość skromny, co z pewnością ułatwiło to Polańskiemu zadanie, niemniej warto docenić, że w tej nieco teatralnej konwencji odnalazł się wybornie.

Pozostajemy przy tematyce domu. Czternaście lat temu miałem okazję obejrzeć Innych (2001) na dużym ekranie. Naprawdę dużym, ponieważ był to seans w amfiteatrze. Wówczas dzieło Alejandro Amenábara określiłbym mianem horroru – tak wielkiej dawki wrażeń mi dostarczył. Dzisiaj pewnie już tylko thrillera, co jest słuszniejszym doborem gatunkowym. Nie zmieniło się jednak postrzeganie zabiegów, jakimi chilijski reżyser zadbał o zaangażowanie widza. W Innych przez długi czas trudno wskazać źródło niepokoju. Określić przyczynę domniemanej obecności zła. W przekonaniu, że dzieje się „coś dziwnego”, utrzymuje nas gęsta, mroczna atmosfera, którą udało się Amenábarowi wykreować na samym wstępie filmu i utrzymać do samego końca (abstrahując już od prostych środków, np. mgły czy ograniczonego światła). O nieustannej dramaturgii decydują nie tylko bardziej rozbudowane sceny ukazujące złożone problemy psychiczne bohaterów, lecz także szczegóły, pojedyncze gesty, prozaiczne czynności. Trudno mi porównać jakość dźwiękową amfiteatru z domowym zaciszem, lecz wspominam Innych, na myśl przychodzą mi przede wszystkim donośne, pobrzmiewające w uszach odgłosy otwieranych i zamykanych drzwi. Amenábar udowodnił, że nawet takie proste czynności mogą wywołać ciarki.

W Innych ważny jest dźwięk, lecz niekoniecznie muzyka. Ten środek wyrazu ma kluczowe znaczenie dla dramaturgii w Odgłosach (1977). Z umiarkowanym optymizmem spoglądam na zapowiadany remake tego włoskiego klasyku. Dario Argento zbudował rozmaitą w kolory i kształty scenerię, w efekcie zamieniając wiedeńską szkołę baletową w miejsce silnie nacechowane surrealizmem. Aspekt wizualny znakomicie został połączony ze ścieżką dźwiękową. Nie brakuje widzów, dla których muzyka przesadnie dominuje i jest monotonna, lecz w moim przypadku ten ciąg dźwięków, często o jednakowej wartości i wysokości, skutecznie wzmaga poczucie zagrożenia.

REKLAMA