search
REKLAMA
Analizy filmowe

Powidoki. Epitafium dla artysty

Tekst gościnny

25 stycznia 2017

REKLAMA

Na artystę zapada więc wyrok: wyrzucenie z uczelni i ZPAP skazuje nie tylko na artystyczny niebyt, ale i na egzystencjalną wegetację. Wajda ukazuje w tym miejscu opresyjność systemu totalitarnego wobec jednostki: poza strukturami wszechmocnego państwa nie ma bowiem życia. I to nie tylko zawodowego, lecz i prywatnego. Wyrzucenie z pracy oznacza np. utratę kartek żywnościowych, a wtedy najprostsze problemy aprowizacyjne urastają do rangi nierozwiązywalnych i w oczy zaczyna coraz bardziej zaglądać głód. Skreślenie z listy członków ZPAP oznacza niemożność zakupu farb w sklepie dla plastyków, a więc i niemożność tworzenia, będącego dla artysty sensem życia.

[quote]Powoli totalitarny system odbiera Strzemińskiemu wszystko: wykłady i studentów, dla których był autorytetem, godność artysty i wreszcie godność człowieka. Lecz bohater podejmuje walkę w obronie swej podmiotowości. Walkę heroiczną, ale z góry skazaną na niepowodzenie.[/quote]

Wajda obsadził Bogusława Lindę w roli Strzemińskiego. I wrodzona temu reżyserowi intuicja znowu go nie zawiodła. Linda to przecież aktor świetnie czujący się w rolach silnych mężczyzn w świecie kryzysu męskości, potrafiący wykreować ich różnorodne wersje. Wystarczy przywołać kilka z nich: Franza w Psach Pasikowskiego, intelektualistę Petroniusza w Quo vadis Kawalerowicza czy księdza-rewolucjonistę Jacka Soplicę / Robaka w Panu Tadeuszu Wajdy. Pojawiają się zarzuty, że jest to faktycznie film jednego aktora, że Linda całkowicie go zawłaszczył. Lecz takie było pewnie założenie samego reżysera: Strzemiński to była silna, charyzmatyczna osobowość, dominująca wszystkich, którzy się z nim spotykali. I do zagrania go potrzebny był silny aktor, narzucający się widzowi i odsuwające w cień wszystkie pozostałe postacie. Nie oznacza to wcale, że Linda nie uniknął w tym filmie potknięć. Jego niemal stoicki sposób prowadzenia postaci nie oddaje chyba osobowości Strzemińskiego, niewolnego od gwałtownych wybuchów choleryka. Dość słabo przedstawiają się także sceny malarskie, chodź Lindę trzymania pędzla uczył ponoć sam Wajda.

Tak, Powidoki to właściwie film jednego aktora. Ale to jednocześnie film o dwóch – a właściwie trzech – artystach. Obok głównego bohatera i Wielkiej Nieobecnej Katarzyny Kobro to film po trochu i o samym Andrzeju Wajdzie, spełnionym reżyserze i niespełnionym malarzu. Dla Wajdy to powrót do Łodzi i studenckich czasów spędzonych w filmówce. Do tego miasta artysta przybył w 1949 roku, po dość nagłej decyzji przerwania studiów na krakowskiej ASP. Właśnie w tym czasie zaczyna się akcja Powidoków. W filmie tym silnie zaznacza się perspektywa plastyczna, obecna chociażby w szerokim kadrowaniu, którego dość konsekwentnie trzyma się Paweł Edelman. Także kolorystyka nawiązuje do tego, co zostaje pod powiekami po przesunięciu wzroku z przedmiotu na płaszczyznę obrazu. Lecz nie są to powidoki wypełnionych blaskiem krain Morza Śródziemnego, lecz bardziej oszczędne słońce północy. Jednocześnie jakoś dobrze oddające klimat narastającego totalitaryzmu. I do tego dodać należy wspaniały efekt czerwieni monstrualnego portretu Stalina, wypełniającego pracownię, który artysta w akcie desperacji przecina (jakoś budzą się analogie do Portretu Mrożka). I skazuje się tym samym na represje ze strony służby bezpieczeństwa. I skazuje się tym samym na egzystencjalną zagładę.

Film Wajdy traktuje nie tylko o klęsce artysty-rewolucjonisty, którego spełniająca się utopia nowego ładu wypluwa poza nawias wyznaczonych przez marksistowską dialektykę dziejów. W tle ukazuje społeczeństwo coraz bardziej łamane przez reżim. Proces ten dotyczy wszystkich jego warstw. Rozpoczyna się od kolegów z uczelni, których reprezentuje postawa rektora Rajnera (Aleksander Fabisiak). Bez większych oporów spełnia on polecenie ministra i zwalnia Strzemińskiego z uczelni. Większą cywilną odwagą wykazuje się dyrektor Muzeum Sztuki Madejski (Mariusz Bonaszewski), ukrywając w muzealnych magazynach dzieła artysty. Lecz przecież i on wypełnia polecenie władz zlikwidowania Sali Neoplastycznej. Najdłużej o Strzemińskiego walczy Julian Przyboś (Krzysztof Pieczyński), starając się bezskutecznie interweniować w jego sprawie u decydentów.

I pozostają jeszcze wierni studenci. Początkowo seminarium przenosi się do mieszkania artysty. Emigrująca do Izraela Róża Saltzman (Maria Semotiuk) zabiera ze sobą cykl kolaży zatytułowany Moim przyjaciołom Żydom. Na wykradzionej z sekretariatu uczelni maszynie do pisania studenci spisują wykłady Strzemińskiego, które złożą się na wydaną w 1958 roku Teorię widzenia, ze wstępem Przybosia. Lecz i za nich zabiera się totalna machina destrukcji. Wystawa prac dyplomowych w siedzibie YMCA zostaje zniszczona przez „nieznanych sprawców”. Urząd Bezpieczeństwa aresztuje Hanię (Zofia Wichłacz), która być może zapłaciła życiem za fatalną miłość do artysty. W końcu studenci kończą studia, niektórzy z nich zostają wcześniej relegowani z uczelni i artysta zostaje kompletnie sam. Opuszcza go nawet Sąsiadka (Anna Majcher), gdy okazuje się, że Strzemiński nie może jej już płacić za gotowanie obiadów. Przejmująca jest scena wylizywania resztek zupy z talerza, którego zawartość przed chwilą zabrała gospodyni.

Do końca wytrwała przy nim jedynie kilkunastoletnia córka, na co dzień mieszkająca w sierocińcu. Zresztą w przyszłości Nika Strzemińska – znana lekarz psychiatra ze stopniem naukowym – będzie konsekwentnie dbała o upamiętnienie dorobku rodziców. System tropi Strzemińskiego bez pardonu. Wilczy bilet powoduje, że jest zwalniany z kolejnych zakładów pracy, gdzie pracuje jako malarz-rzemieślnik. Pozostawiony sam sobie, praktycznie bez żadnych środków do życia artysta choruje. Do niepełnosprawności dołączają się gruźlica i niewydolność serca. W scenach zasłabnięcia na ulicy oraz śmierci pośród manekinów stojących na wystawie sklepu odzieżowego – podczas gdy za szybą wystawową podąża szary tłum – Wajda nawiązuje do malarstwa Andrzeja Wróblewskiego, którego twórczość również cenił. Jest w tym pewna przewrotność: Wróblewski wybrał socrealizm. Może dlatego obojętność tłumu w filmie ukazana została za pośrednictwem bliskiej temu malarzowi ekspresji.

REKLAMA