search
REKLAMA
Artykuły o filmach, publicystyka filmowa

Grzeszne rozkosze #3. Lake Placid

Karolina Chymkowska

4 stycznia 2016

REKLAMA

Polski tytuł co prawda istnieje, ale oryginalny spełnia swoją rolę znacznie lepiej – bo w zasadzie, dlaczego Aligator Lake Placid? Czemu nie Krokodyl Lake Placid?

David E. Kelley to dziecko szczęścia. Po pierwsze, jest mężem Michelle Pfeiffer. Po drugie, może pochwalić się długą listą błyskotliwych telewizyjnych sukcesów, jako producent i przede wszystkim, jako scenarzysta: Ally McBeal, Kancelaria adwokacka, Szpital Dobrej Nadziei, Prawnicy z Miasta Aniołów, żeby wymienić tylko kilka. Telewizja to zdecydowanie jego strefa komfortu, na dużym ekranie się jakoś nie odnalazł.

[quote]Niemniej, zawdzięczamy mu Lake Placid![/quote]

O ile David jest szczęściarzem, o tyle stan Maine to chyba jedno z najbardziej przerażających miejsc na całej kuli ziemskiej. Jeśli posłuchać Stephena Kinga, całe zło świata skupia się w Maine. Dziwne, że w ogóle jeszcze ktoś ma odwagę tam mieszkać. Wampiry, zazdrosne samochody, nastolatki o destrukcyjnych mocach, mordercze klauny, sklepiki z marzeniami i smętarze dla zwierzaków. Strach się bać. Gdzie indziej zatem mógł się zagnieździć dziewięciometrowy krokodyl? Tylko tam.

lake 1
Black Lake, hrabstwo Aroostook, Maine. Podczas rutynowej kontroli populacji bobrów strażnik przyrody, Walt Lawson, zostaje dosłownie przegryziony na pół na oczach szeryfa Hanka Keougha (Brendan Gleeson). Na miejscu stawiają się irytująca paleontolog z Nowego Jorku, Kelly Scott (Bridget Fonda), mało wyrazisty, ale jak zwykle uroczy Bill Pullman w roli oficera Jacka Wellsa oraz nawiedzony profesor zafascynowany gadami, Hector Cyr (Oliver Platt). Kilka dni i parę ofiar później staje się jasne, że Hector nie mylił się w swoich przypuszczeniach i w jeziorze faktycznie grasuje sympatyczne zwierzątko: potężny krokodyl różańcowy, wiecznie głodny i o rozmiarach wykraczających daleko poza oficjalny rekord Guinnessa (wynoszący 7,1 metra).

Lake Placid to rozbrajająco wdzięczna mieszanka absurdu, slapsticku, groteskowego naciągania faktów i cudownie sarkastycznych dialogów. To właśnie one czynią z tego filmu tak przyjemną w spożyciu grzeszną rozkosz. Zrobiony płasko i zupełnie na poważnie – jak, nie przymierzając, jego koszmarne sequele – byłby nie do strawienia.

lake 2

Podczas gdy Fonda głównie się przewraca i spada z łódek, a Pullman głównie wygląda, Platt i Gleeson kradną każdą scenę. Na dalszym planie dzielnie sekunduje im Betty White, spowita w opary absolutnego purnonsensu, który jednak wszyscy, nie wiedzieć czemu, zdają się brać za dobrą monetę. Nikomu nie przychodzi do głowy, by poddać ją śledztwu pod kątem rzekomego utłuczenia męża patelnią i zakopania w ogródku, ale już za zwodzenie policji natychmiast zostaje objęta aresztem domowym z groźbą więzienia w tle. Ot, wyższa logika filmowa.

Podobna logika (czy raczej jej brak) kryje się za wywodami naukowymi Hectora – sensu w nich za grosz, ale wszyscy z szacunkiem kiwają głowami, bo przecież profesor, to musi znać się na rzeczy. Pal sześć, że jednocześnie nikt nie zastanawia się nad zasadnością rozbijania hałaśliwego obozu tuż nad brzegiem jeziora, co z punktu widzenia krokodyla może wyglądać jak wystawienie darmowego półmiska ze smakowitą przystawką. Oczywiście, są ochronne pułapki: dół dwa na dwa i sznurek, zdolny unieruchomić co najwyżej szeryfa Hanka. A już szczyt wszystkiego stanowi szczegółowe dowodzenie, czemu krokodyl z pewnością nie zaatakuje nurków (pod wodą), podczas gdy od ataku na nurka (pod wodą) cały film się w ogóle zaczyna!

lake 3
Innymi słowy, ten film mógł uratować wyłącznie brak powagi i tak też dokładnie się stało. W Lake Placid przewija się parodystyczna nutka: w gruncie rzeczy to przede wszystkim bezpretensjonalna kpina ze schematów monster movies, z pewnością nie horror, ale za to sprawna i naprawdę dobrze napisana – przynajmniej w warstwie dialogowej – komedia. Nawet krwawa śmierć pozbawionego dolnej połowy ciała Lawsona wywołuje raczej śmiech niż grozę.

Trudno też nie darzyć sympatią wyrośniętego krokodyla, mimo jego nieposkromionego apetytu – jeśli się zastanowić, na nikogo specjalnie nie poluje. Bierze co dają, kiedy samo mu w pysk wejdzie, ale poza tym najedzony nie atakuje, i nawet honoruje dżentelmeńskie umowy. Coś jak Nessie, tyle że ze stanu Maine (czyli Mainie?) – duże, groźne, ale fajne. Jak go nie kochać? I jak nie kochać Platta pomykającego w orientalnym szlafroczku czy nabzdyczonego Gleesona z obsesją na punkcie wszechobecności sarkazmu w życiu codziennym? Za samą tylko uwagę o okorowaniu pala należą się wszelkie laury. I za trujący bluszcz. I za przeżuwanie przedstawicieli władzy. I za…

Doprawdy, czy dziury logiczne w ogóle mają znaczenie w zestawieniu z taką ilością dobrej zabawy?

korekta: Kornelia Farynowska

REKLAMA