search
REKLAMA
Artykuł

Pogromcy Duchów

Szymon Pajdak

16 lipca 2016

REKLAMA

Tekst z archiwum film.org.pl (2013)

Kto z nas nie zna “Pogromców Duchów”? Historia trójki parapsychologów – Petera Venkmana, Raymonda Stantza i Egona Spenglera – którzy, po ograniczeniu zatrudnienia w katedrze na swojej uczelni, postanawiają założyć firmę zwalczającą moce nadprzyrodzone, to obecnie rzecz bezsprzecznie kultowa. Produkcja, która kosztowała 30 mln dolarów zarobiła 230 zielonych podobizn prezydentów i do 1990 roku, a więc przez 6 lat, była najbardziej kasową komedią. 

Mało kto jednak wie, że film, który odniósł tak ogromny sukces, rodził się w takich bólach. Początkowy scenariusz, napisany przez Dana Aykroyda, pasjonata zjawisk paranormalnych (polecam jego „Dan Aykroyd Unplugged on UFOs”), opowiadający o grupie zapaleńców podróżujących w czasie i walczących z rozmaitymi zjawami, rozbił się niczym pędząca furgonetka o ścianę zwaną budżetem. Taka produkcja mogła pochłonąć ponad 300 mln dolarów, co nawet na obecne czasy jest kwotą zawrotną. Na szczęście na horyzoncie pojawił się Harold Ramis, twórca m.in. “Menażerii” i “Golfiarzy”. W ciągu kilku miesięcy poprawił tekst i wydawało się, że można przystąpić do jego realizacji. Niestety oś fabularna nie była jedynym problemem. John Belushi – z którym Aykroyd stworzył niezapomniany duet w “Blues Brothers” – brany pod uwagę do roli Petera Venkmana, zmarł w 1982 roku, natomiast Eddie Murphy i John Candy, wówczas popularne gwiazdy komediowe, byli zaangażowani w inne projekty. Trzeba było więc znaleźć zastępstwo.

Wolni od zobowiązań okazali się Bill Murray, Ernie Hudson a także Rick Moranis, w tamtym okresie już obecni na ekranach, gdzieniegdzie kojarzeni komicy, ale jeszcze nie tak popularni. Ekipę uzupełniono o dwójkę wspomnianych już scenarzystów oraz pogromczynię Obcego, Sigourney Weaver, po czym można było przystąpić do realizacji. Na stołku reżyserskim zasiadł Kanadyjczyk, Ivan Reitman, który współpracował już z Murrayem przy nieźle ocenianych komediach, czyli “Pulpetach” i “Szarżach”, a także wyprodukował wspomnianą “Menażerię” Ramisa, “Dreszcze” Davida Cronenberga czy animowany “Heavy Metal”.

OCZEKIWANIA

Mogłoby się wydawać, że główną siłą filmu o facetach z małymi reaktorami na plecach, mieszkających w remizie i trudniących się łapaniem duchów, będą efekty specjalne. Takie były wówczas oczekiwania publiczności, która dopiero co zapoznawała się z technologicznymi nowinkami. I oczywiście w dużej mierze film spełnia to zadanie. Co prawda dzisiaj, kiedy w co drugiej produkcji widzimy masę CGI, a większość scen rozgrywa się na zielonym tle, mogą one trącić nieco myszką, jednak wtedy wyglądały wspaniale. Trzeba także przyznać, że w zremasterowanej wersji z 2009 roku zostały poprawione i prezentują się naprawdę nieźle – twórcy bowiem wykazali się sporą kreatywnością przy projektowaniu duchów. Wyróżniają się na tym tle oczywiście Slimer i nieśmiertelny Piankowy Marynarzyk. Ten pierwszy to zielony glut pochłaniający wszystko, co znajdzie się w zasięgu jego wzroku, i śliniący się jak buldog. Dan Aykroyd zażartował w jednym z wywiadów, że jest on wcieleniem Johna Belushiego. Ciekawostką jest pierwsze spotkanie Slimera z Łowcami – kiedy duch został zapędzony do sali balowej i krążył wokoło żyrandola obserwowaliśmy tylko… orzeszek pomalowany na zielono.

Postać Marynarzyka, z którym “Ghostbusters” są często kojarzeni, również powstała w umyśle odtwórcy roli Stantza. Miał on pokazać, że nawet jeżeli coś jest delikatne, miłe i wydaje się bezbronne, przy odpowiednim zbiegu okoliczności może stać się czymś złym. Pierwsze spotkanie ze słodkim kolegą miało mieć miejsce przy Wyspie Wolności. Zakładano, że postać wyłoni się z oceanicznych odmętów i zrówna ze Statuą. Niestety scena okazała się zbyt trudna do realizacji, dlatego Marynarzyk pojawia się tylko na ulicach Nowego Jorku. Na potrzeby filmu stworzono trzy kostiumy piankowego bohatera, z których każdy kosztował 20 000 dolarów. Wszystkie zostały zniszczone po produkcji, przyczyniając się wcześniej do pokazania jednego z najoryginalniejszych czarnych charakterów w historii kina.

KOMICY W ROLACH GŁÓWNYCH

Jednak to, co czyni obraz Reitmana tak niezwykłym, są kreacje aktorskie i dialogi. Na planie pojawili się znakomici amerykańscy komicy, wśród których wielu miało za sobą występy w Saturday Night Live – i naprawdę można odczuć naturalny komizm tych postaci. Każdy z bohaterów dostał fantastyczną i dosyć oryginalną osobowość, a teksty, które wypowiadają, i sposób, w jaki to robią, powoduje, że uśmiech nie znika z twarzy praktycznie przez cały seans. Postacią, która kradnie cały film, jest Bill Murray w roli dr. Venkmana – zblazowanego naukowca, który cały czas ironizuje i do większości zdarzeń podchodzi krytycznie, a zamiast pracy bardziej interesują go kobiety. Swoim zachowaniem nie przypomina naukowca, a showmana. W jednej ze scen bohaterka Weaver zwraca się do niego “Pan nie zachowuje się jak naukowiec, raczej jak artysta estradowy” i ma stuprocentową rację. Monologi jego postaci w połączeniu z niesamowitą mimiką nie pozwalają naszej przeponie na chwilę oddechu. Pojedynki słowne, które prowadzi z Łowcami, mają w sobie coś szalonego i nieprzewidywalnego. Warto dodać, że sporo jego kwestii było improwizowanych, co tylko pokazuje jak dobrze Murray wszedł w rolę. Świetni są również Dan Aykroyd oraz Harold Ramis. Pierwszy podnieca się każdą sprawą, z jaką się zetknie, i non stop próbuje coś kalkulować, natomiast drugi wygłasza pseudonaukowe teorie, których w ogóle nie rozumiemy, a które wydają się totalnie absurdalne (i takimi są). Tą specyficzną trójcę uzupełnia Ernie Hudson jako Winston Zeddemore, którego bohater jako jedyny wydaje się normalny i stanowi udaną przeciwwagę dla nienormalnej reszty. Dialog, który “Zed” przeprowadza ze Stantztem odnośnie biblii i apokalipsy, był używany podczas castingu do roli tego pierwszego.

Na drugim planie króluje Rick Moranis jako Tully. Już sama aparycja tego aktora, z podciągniętymi pod pachy spodniami sprawia, że nie można brać go na poważnie, zaś w połączeniu z tekstami, które padają z jego ust, powoduje, że napady śmiechu w scenach, w których bierze udział, są dosyć częste. Idealny przykład takiej sytuacji mamy podczas jego pobytu w siedzibie Łowców. Scena na przyjęciu w mieszaniu od samego początku do końca została zaimprowizowana, a wszystkie prawniczo – handlowe rozmówki to wymysł Moranisa.

Nieźle wypada także Sigourney Weaver, która może nie wyróżnia się niczym specjalnym, ale wygląda bardzo korzystnie, zwłaszcza z mocnym makijażem, podczas scen, w których jest opętana. Świetni są także Ci, którzy czasu ekranowego dostają znacznie mniej, a mimo to potrafią zaznaczyć swoją obecność. Annie Potts w roli sekretarki, której lekceważący sposób bycia doprowadza do szału, oraz William Atherton jako irytujący urzędnik. Między sekretarką Janine oraz dr. Egonem pierwotnie miał wywiązać się romans, nakręcono nawet scenę, w której przed finałową walką kobieta wręcza mu monetę na szczęście. Niestety przepadała ona na stole montażowym. Atherton musiał natomiast wykazać się sporą odwagą, gdyż po pojedynku z Piankowym Marynarzykiem spadła na niego spora ilość… pianki do golenia, która niemal wgniotła go w ziemię. Koniec końców cała ekipa stworzyła piorunującą mieszankę, idealnie się uzupełniając. Czuć, że chemia między postaciami jest bardzo mocna, a aktorzy mieli doskonałą zabawę na planie.

If there’s somethin’ strange in your neighborhood…

Niezwykle udany jest także soundtrack z nieśmiertelnym motywem przewodnim w wykonaniu Raya Parkera Jr, „Ghostbusters”, który towarzyszy nam wielokrotnie podczas seansu. W teledysku do tego utworu (nakręconym przez Reitmana) oprócz czwórki Pogromców wystąpiła cała plejada gwiazd: Cheavy Chase, John Candy, Danny DeVito oraz Peter Falk. Kawałek przez 3 tygodnie zajmował pierwsze miejsce na listach przebojów. Przyjemne dla ucha są również kompozycje Elmera Bernsteina idealnie oddające klimat filmu i ilustrujące poszczególne sceny. Kiedy Reitman chce nas nieco postraszyć – muzyka przypomina tę z horrorów; zaś kiedy mamy się śmiać – jest wesoła i lekka, nie popadając  przy tym w infantylizm.

Pisząc o “Pogromcach Duchów” nie wolno zapominać o ECTO-1, czyli Cadillacu Eldorado z 1959 roku, który został wozem naszej czwórki. Początkowo miał on pozostać czarny, pojawiły się jednak problemy z kręceniem scen nocnych, więc postanowiono przemalować go na biało. Trzeba przyznać, że był to strzał w 10, a charakterystyczne wycie syreny i pisk jego opon nieodzownie kojarzą się z filmem, podobnie jak remiza, którą “grały” dwa budynki oddalone od siebie o 3000 mil.

Pogromcy Duchów odnieśli ogromny sukces kasowy i na stale weszli do świata popkultury. Byli nawet nominowani do Oscara w dwóch kategoriach: Najlepsza piosenka oraz najlepsze efekty specjalne. Niestety Ray Parker Jr. przegrał ze Stevie Wonderem i jego “I Just Called to Say I Love You” (z “Kobiety w czerwieni” Gene’a Wildera), zaś ekipa od efektów musiała uznać wyższość Indiany Jonesa, który ratował dzieciaki ze Świątyni Zagłady. Czy słusznie? Ocenę pozostawiam Wam, niemniej wydaje mi się, że nie pierwszy raz Akademia popełniła błąd. Mimo tego film Reitmana to idealny przykład, jak wszystkie elementy filmowego rzemiosła zazębiają się ze sobą, tworząc niesamowicie sprawą maszynę, która, raz wprawiona w ruch, będzie cieszyła za każdym razem. Nie jest to film wybitny, ale też nie miał taki być. Jego celem było zapewnienie solidnej porcji rozrywki i w tym przypadku sprawdza się doskonale. Mimo upływu lat ta specyficzna mieszanka komedii i horroru, okraszona elementami science fiction, sprawia, że chce się do niej wracać regularnie.

UDANY SEQUEL

Można było się spodziewać, że sukces “Pogromców Duchów” zapali czerwoną lampkę w głowach szefów Columbia Pictures. Postanowili kuć żelazo póki gorące i namówić twórców pierwszej części do stworzenia kontynuacji. Aykroyd, Ramis i Reitman nie mieli ochoty na sequel, jednak pod naporem fanów oraz panów w garniturach wypchanych pieniędzmi postanowili jeszcze raz wrócić do tematu i uratować Nowy Jork. W czerwcu 1989 roku świat ujrzał “Pogromców Duchów 2”.

Od wydarzeń z poprzedniej części filmu i przegonienia Gozera oraz jego sługusów z miasta minęło 5 lat. Nowojorczycy zapomnieli o swoich zbawicielach, więc Ci musieli wrócić do normalnego życia i znaleźć sobie zajęcia inne niż łapanie duchów. Peter rozstał się z Daną i prowadzi tandetny program telewizyjny, Ray założył księgarnię i razem z Winstonem dorabia jako atrakcja na kinder balach, a Egon prowadzi badania na własną rękę. Sielanka nie trwa długo, gdyż od pewnego czasu w mieście zaczyna pojawiać się różowy “kisiel”, który sprawia, że wszystko, co znajduje się w pobliżu niego, zostaje przesiąknięte negatywną energią. Jedną z ofiar zostaje synek Dany, którego wózek “ożywa” i zaczyna sam jechać. Cudem udaje się uniknąć tragedii. Zdesperowana kobieta raz jeszcze zgłasza się do naszych bohaterów.

Pierwszy film zawiesił poprzeczkę bardzo wysoko, a oczekiwania widzów były ogromne. Twórcy starali się jak mogli, aby dorównać oryginałowi i trzeba przyznać, że wyszło im to całkiem nieźle. Bohaterowie nie zmienili się ani trochę. Venkman cały czas ironizuje i szydzi ze wszystkiego, nawet z gości własnego show, Egon przeprowadza testy na wszystkim co się da, wliczając w to dzieci, a Ray w dalszym ciągu zachowuje się jak dziecko w sklepie ze słodyczami słysząc o zjawiskach paranormalnych. Rozbudowane zostały role Moranisa oraz Potts, a między ich postaciami zafundowano nam dosyć specyficzny, nieco “geekowy” romans. Do obsady dołączył również Peter MacNicol, który później czarował swoim neurotyzmem jako John Cage w “Ally McBeal”, a tutaj straszył fryzurą i akcentem. Głównym przeciwnikiem naszych bohaterów został Karpacki rzeźnik Vigo, któremu głosu użyczył sam Max von Sydow. Znacznej poprawie uległa warstwa techniczna filmu i efekty, które nawet do tej pory potrafią zrobić wrażenie (w filmie jest ich aż 200!). Fantastyczne są zwłaszcza sceny, w których pokazany jest chaos na ulicach miasta. Ożywające futra, duchy, zjawy, a nawet wrak Titanica dobijający wreszcie do portu pokazane są naprawdę świetnie.

Niestety film jest dosyć schematyczny, co zresztą było głównym zarzutem krytyków. Nowy Jork znów stanął na skraju apokalipsy, Łowcy kolejny raz zostali zignorowani i uwięzieni, a miejsce jednego dupka w ratuszu zajął drugi, równie upierdliwy. Obrazowi Reitmana zarzucano również nieco przesłodzoną i patetyczną końcówkę, z czym można się zgodzić, chociaż z drugiej strony widok dumnie kroczącej Statuy Wolności robi niesamowite wrażenie. Pozytywna energia wręcz wylewa się z ekranu, a wszystko to przy akompaniamencie niezwykle rytmicznej piosenki “Higher and Higher” Jackie Wilsona.

Ostatecznie film powtórzył sukces pierwszej części i przy 37 milionach budżetu zarobił nieco ponad 215 milionów, co było świetnym wynikiem, chociaż studio liczyło pewnie na nieco więcej. “Pogromcy Duchów 2” mimo, że minimalnie słabsi od pierwowzoru, ponownie podbili kina i zapewnili masę przedniej rozrywki, która bawiła równie dobrze jak obraz z 1984. To film, którego każdy kolejny seans daje tyle samo satysfakcji i zapewnia dobry humor na wiele godzin.

Warto także dodać, że twórcy pod koniec zafundowali sobie jedną z najlepszych laurek w historii kina:

NIE TYLKO FILMY

Marka „Pogromcy Duchów” to jednak nie tylko filmy. Na bazie tytułu powstały 2 seriale animowane: “The Real Ghostbusters” oraz “Extreme Ghostbusters”. Pierwsza kreskówka cieszyła się sporą popularnością. Była emitowana w latach 1986 – 1991 i doczekała się 7 sezonów, a do ekipy Łowców na stałe dołączył Slimer, którego uwielbiali młodsi widzowie. Mimo, że żaden z aktorów związanych z filmem nie brał udziału przy produkcji, serial doczekał się nominacji do nagrody Emmy. “Extreme Ghostbusters” opowiadał z kolei o młodszym pokoleniu Pogromców dowodzonych przez weterana Egona Spenglera. Serial wystartował w 1997 roku, niestety po 40 odcinkach został zdjęty z anteny.

Oprócz tego doczekaliśmy się niezliczonej ilości zabawek (niektóre z nich były bardzo kreatywne), komiksów, a nawet tematycznego parku rozrywki w Uniwersal Studios na Florydzie (zamknięty w 1996r.). Sympatyczny, choć nieco obrzydliwy Slimer został zaś twarzą jasnozielonego, pomarańczowego napoju o nazwie Ecto Cooler.

Osobną kwestią pozostają gry komputerowe. W sumie od 1984 roku powstało ich 15, z czego najważniejszą okazała się “Ghostbusters: The Video Game” wydana w 2009 roku na Plastation 2 i 3, PSP, Xboxa, Nintendo, Wii oraz PC. Za scenariusz podobnie jak w przypadku obu filmów odpowiadali min. Dan Aykroyd i Harold Ramis, przez co fabuła przypominała gotowy materiał na trzeci obraz o przygodach naszych bohaterów. Akcja dzieje się kilka miesięcy po wydarzeniach z drugiej części, a gracz wciela się w bezimiennego rekruta testującego nowe technologie. Historia obraca się ponownie wokół Gozera i jego niecnych planów podboju świata, wracamy więc na ulice Nowego Jorku z miotaczem protonów w dłoniach szerzyć postrach wśród rozmaitych kreatur z zaświatów. Gra w fantastyczny sposób korzystała z filmowej licencji – oryginalni aktorzy podłożyli głosy pod swoich bohaterów, powróciły wszystkie dobrze znane postacie, duchy, zjawy (Slimer, Piankowy Marynarzyk oraz bibliotekarka, której wątek został rozwiązany), a nawet muzyka z obrazów Reitmana. Niesamowita grywalność, mnóstwo nawiązań i mrugnięć okiem do fanów, a także humor sprawiły, że produkcja została nominowana do Spike Video Game Award, aż w 3 kategoriach i zdobyła uznanie graczy oraz krytyki.

KIEDY KOLEJNA CZĘŚĆ?

Od kilku lat regularnie pojawiają się pogłoski o trzeciej części „Pogromców Duchów”. Ciężko na chwilę obecną określić, w jakiej fazie znajduje się projekt. Według doniesień zdjęcia mają ruszyć latem bieżącego roku, a sam obraz powinien pojawić się w kinach rok później, w 30. rocznicę powstania serii (chociaż nie jest to ostateczna data). Fabuła ma skupiać się na grupie nowych rekrutów, którzy powoli będą zastępować starych bohaterów. Głównym problemem (nic nowego) pozostaje obsada, a konkretnie Bill Murray, który nie potrafi zdecydować się, czy chce zagrać w obrazie czy nie. Studio dało zielone światło, zaś najbardziej zmotywowany, a być może zdesperowany, wydaje się Dan Aykroyd, który w jednym z wywiadów dla Wall Street Journal wspomina o tym, że może pracować z kimkolwiek byle doprowadzić realizację do końca. Przy okazji zarzuca także Murrayowi brak zdecydowania i rozbijanie projektu.

Obecnie, kiedy nasze kina zalewa fala remake’ów i sequeli wątpliwej jakości, powrót znanych bohaterów może okazać się strzałem w 10. Jeżeli wszyscy aktorzy z oryginalnej obsady powrócą, a scenariusz w sprawny sposób przeprowadzi nas przez zmianę pokoleniową, film powinien odnieść spory sukces i zadowolić zarówno młodszych, nie znających oryginału widzów, jak i tych, którzy na obrazie Reitmana się wychowali. Jeżeli starzy bohaterowie nie zostaną zepchnięci na margines, to z obecnymi możliwościami technicznymi i budżetem nieporównywalnie większym niż w latach 80. możemy doczekać się hitu na kolejne dekady.

Osobiście jestem na tak! Fundując sobie seans pierwszej i drugiej części, a także grając w grę z 2009 roku uaktywniły się u mnie ogromne pokłady nostalgii i uświadomiłem sobie, jak bardzo brakuje mi tych postaci i tego specyficznego humoru. Bill nie każ nam dłużej czekać! Wskakuj w skafander, zakładaj cyklotron na plecy i wracaj na ulice Nowego Jorku po raz kolejny uratować ludzkość!

 

Więc, po kogo zadzwonicie?

REKLAMA