search
REKLAMA
Artykuł

M.Night Shyamalan – anatomia upadku

Szymon Pajdak

11 czerwca 2013

REKLAMA

Night, człowieku, co się z tobą stało? W 1999 roku byłeś niemal bogiem. Twój zaledwie trzeci film – pierwszy w pełni profesjonalny – odniósł niesamowity sukces. Ponad 650 mln dolarów przychodu, 6 nominacji do Oscara, deszcz innych nagród i co najważniejsze, uwielbienie widowni. Byłeś na szczycie, mogłeś nakręcić co zechcesz i jak zechcesz. Co poszło nie tak? Od 9 lat spod twojej ręki nie wyszło nic, co można by nazwać dobrym.

M.Night Shyamalan, a właściwie Manoj Nelliyattu Shyamalan, to najlepszy przykład człowieka, który już na samym początku zawiesił sobie poprzeczkę tak wysoko, że od tamtej pory może tylko spoglądać w górę. Na początku mógł ją jeszcze dostrzec, teraz musi się naprawdę skupić, żeby ujrzeć cokolwiek. Jakim cudem facet, którego nazywano następnym Spielbergiem, upadł tak nisko? I kto, biorąc pod uwagę jego ostatnie porażki, finansuje te projekty? 14 czerwca na ekrany polskich kin wejdzie jego kolejna produkcja, „1000 lat po Ziemi”. Warto więc przypomnieć, jak ten sympatyczny Hindus znalazł się w miejscu, w którym jest obecnie.

Początki:

Shyamalan urodził się w mieście Mahe, położonym w południowych Indiach. Kiedy miał zaledwie sześć miesięcy, jego rodzice zdecydowali się na przeprowadzkę do USA. Osiedlili się w Pensylwanii, gdzie ich latorośl uczęszczała do prywatnej podstawówki i szkoły średniej. W 1988 Shyamalan rozpoczął studia na wydziale sztuki Uniwersytetu Nowojorskiego. Ukończył je cztery lata później. To właśnie na studiach postanowił przyjąć imię Night, ponieważ nauczyciele i koledzy z klasy mieli problemy z wymówieniem „Nelliyattu”.

Od dziecka fascynowało go kino. Już w podstawówce zaczął kręcić amatorskie produkcje, prawdziwe wyzwanie przyszło jednak podczas studiów. To właśnie wtedy zrealizował swój pierwszy film fabularny – „Praying With Anger”, do którego napisał scenariusz, zagrał też główną rolę. Obraz miał być dramatem z wątkami autobiograficznymi, opowiadającym o Amerykaninie poszukującym swoich hinduskich korzeni. Pieniądze na realizację aspirujący reżyser pożyczył od znajomych i rodziny. Produkcja zadebiutowała na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Toronto w 1992 roku, nie przyniosła jednak autorowi znaczących profitów. Grano ją w jednym z kin w stanie Illinois i to jedynie przez tydzień.

Młody filmowiec niepowodzeniem się nie zraził, ale wkrótce musiał przełknąć kolejną gorzką pigułkę. W 1994 roku wytwórnia Fox kupiła od niego scenariusz, który sam miał zrealizować. Niestety na krótko przed podpisaniem kontraktu producenci zrezygnowali z jego usług. Film nie powstał do dzisiaj.

Następną produkcją Shyamalan był obraz „Dziadunio i ja” z 1995 roku. To historia 10-letniego chłopca, który po śmierci dziadka zaczyna swoją wędrówkę w poszukiwaniu Boga. Niestety i tym razem panowie w szarych garniturach pokrzyżowali szyki ambitnemu reżyserowi, tnąc jego dzieło na stole montażowym. W efekcie przy 6-milionowym budżecie film zarobił jedynie 300 tys. dolarów.

Sukces:

Zdesperowany Night postanowił zaryzykować. Zaraz po ukończeniu kolejnego scenariusza oświadczył swoim agentom, że nie sprzeda go taniej niż za milion dolarów. Wtedy na horyzoncie pojawił się Disney, który zapłacił za historię i reżyserię 3 miliony. Tak powstał „6. zmysł”, czyli opowieść o chłopcu, który widzi i słyszy zmarłych oraz o psychiatrze, który postanawia mu pomóc.

 

W rolach głównych wystąpili Haley Joel Osment i Bruce Willis. Wszyscy wiemy, co było dalej. Świat oszalał na punkcie Hindusa. Widzowie oglądali film po kilka razy, żeby wyłapać wszystkie szczegóły i znaleźć błąd, który podważyłby perfekcję scenariusza. Media prześcigały się w komplementach dla reżysera, a producenci zaczęli na niego spoglądać o wiele łaskawiej. „6. zmysł”, oprócz niespodziewanego sukcesu, stanowił także doskonałą charakterystykę stylu reżysera. Spokojne, momentami wręcz senne tempo narracji, statyczne kadry, stopniowe budowanie napięcia i realistyczne traktowanie zjawisk paranormalnych. To wszystko sprawiło, że podczas ostatnich scen siedzieliśmy na brzegu fotela, obgryzając nerwowo paznokcie, z niedowierzaniem obserwując, co dzieje się na ekranie. M. wbił się w naszą świadomość niczym rozpędzony pociąg i nie miał zamiaru z tego zrezygnować.

Rok później na ekranach kin pojawił się „Niezniszczalny” z Brucem Willisem i Samuelem L. Jacksonem. Fabuła obracała się wokół Davida, ochroniarza, który jako jedyny wychodzi cało z katastrofy kolejowej. Sam zainteresowany nie widzi w tym niczego dziwnego, ale wkrótce trafia na kogoś, kto ma zupełnie inne zdanie na ten temat.

 

Po sukcesie „6 zmysłu” oczekiwania stały się ogromne i chyba właśnie to zaszkodziło filmowi najbardziej. Sama historia była ciekawa i sprawnie poprowadzona. Night demitologizował superbohaterów o wiele wcześniej, niż zrobił to Nolan w „Batman: Początek” i wyszło mu to naprawdę dobrze. Reżyser bawił się z widzem, pokazując wszystkie „moce” Davida na zasadzie hipotezy. Prezentował nam jego ponadprzeciętne zdolności, robiąc to jednak w taki sposób, że sami do końca nie wiedzieliśmy, czy David to faktycznie superbohater, czy też wszystko jest tylko zbiegiem okoliczności. Niestety Shyamalan nie do końca poradził sobie z budowaniem napięcia. Większość filmu obserwujemy beznamiętnie i jedynie końcówka serwuje nam sporą porcję zaskoczenia. Nie popisał się także Bruce Willis, z którego twarzy raczej trudno wyczytać emocje. Film podzielił widzów i krytyków, co doskonale było widać po wpływach do kasy. Zarobił „tylko” około 250 mln dolarów, co wypadało dosyć blado przy wyniku finansowym poprzedniego obrazu Hindusa. Być może niechęć do „Niezniszczalnego” wynikała również z dojrzałości historii? 10 lat temu filmy o superbohaterach były zupełnie inne niż teraz, pozbawione tego ludzkiego pierwiastka. Czyżby Night dał ludziom coś, czego nie potrafili wtedy kupić? Reżyser musiał udowodnić swoją wartość, pokazać, że opowieść o Davidzie była małą wpadką.

W sierpniu 2002 roku na ekranach kin pojawiły się „Znaki”. Film opowiadał historię pastora Grahama Hessa (w tej roli Mel Gibson), który po śmierci żony zamieszkał z dziećmi i bratem na farmie. Wkrótce na jego polu pojawiają się dziwaczne kręgi i linie. Mężczyzna myśli, że są one dziełem żartownisia, okazuje się jednak, że podobne przypadki odnotowano na całym świecie.

 

„Znaki” to zdecydowanie najdojrzalszy film, jaki wyszedł spod ręki Shyamalana. Oprócz oryginalnego podejścia do inwazji obcych, porusza także kwestię wiary, zwątpienia i przypadków w życiu człowieka. M. bardzo szybko wprowadza nas w historię. Widzimy, jak dzieci znajdują zdewastowane pole, retrospekcje ujawniają, jak zginęła żona pastora oraz w jaki sposób odwrócił się on od Boga. Reżyser po mistrzowsku pokazuje nam, że nic nie dzieje się bez przyczyny, a każde zdarzenie czy informacja są ze sobą powiązane i mają wpływ na naszą przyszłość. Dialogi są bardzo dobre, gra aktorów, zwłaszcza Gibsona, również, muzyka doskonale buduje napięcie. Dajemy się temu ponieść i niczym w transie podążamy za bohaterami, aż do samego końca, który, no cóż… psuje to, co Shyamalan robił udanie przez ponad 3/4 filmu. Nie chodzi tutaj o ostatnią scenę, która daje nadzieję i spina całą produkcję doskonałą klamrą, niejako zataczając koło. Chodzi o końcowe 15 minut, które ocierają się o komedię. Gdyby nie to, „Znaki” można by postawić wyżej niż „6. zmysł”. Night chyba na siłę próbował kolejny raz zaskoczyć widza. Tym razem nie wyszło mu to na dobre, co nie zmienia faktu, że film jest naprawdę udany. Umiejętnie łączy kino science-fiction z dramatem, dodając do tego elementy thrillera. Większość recenzji była pozytywna, widzowie także nie zawiedli i dali zarobić reżyserowi ponad 420 mln dolarów. Taka suma nie mogła przejść niezauważona, Shyamalan dostał więc zielone światło dla swojego kolejnego projektu.

Na „Osadę” przyszło czekać nam do 2004 roku. M. zebrał na planie imponującą ekipę. Na ekranie pojawili się Joaquin Phoenix, Adrien Brody, Sigourney Weaver, William Hurt oraz Brendan Gleeson. Akcja filmu toczy się w małej, otoczonej lasem osadzie gdzieś w Pensylwanii. W puszczy żyją przerażające bestie, jednak na mocy niepisanego porozumienia nie atakują one ludzi, jeżeli ci nie zapuszczają się w głąb kniei. Na skutek nieszczęśliwego zbiegu okoliczności dochodzi do zerwania paktu. Następnego dnia mieszkańcy znajdują na swoich drzwiach dziwne symbole.

 

Shyamalan robi to, co potrafi najlepiej. Nieśpiesznie buduje klimat i napięcie, roztacza dookoła aurę tajemnicy, a w finale przewraca wszystko do góry nogami i robi to z jeszcze większym impetem niż w „6. zmyśle”. Niestety to właśnie zakończenie okazało się największa bolączką „Osady”. Reżyser tak bardzo uwierzył w to, że ludzie potrzebują spektakularnego finału, że wpadł we własne sidła. Nie można odmówić mu elementu zaskoczenia, które podczas ostatnich scen powoduje opad szczęki, ale z drugiej strony ciężko nie oprzeć się wrażeniu, że M. zwyczajnie przesadził. Odwrócił filmową rzeczywistość o 180 stopni, przez co cała końcowa sekwencja staje się niejako oderwana od reszty obrazu i kompletnie pozbawiona sensu. Owszem, zaskakuje, ale chyba nie o ten rodzaj zaskoczenia nam chodziło. Można bronić Nighta, starać się budować wokół tej produkcji dodatkową filozofię, mówiącą o manipulacji i presji społecznej, ale jest to złudne. „Osada” została okaleczona przez swojego własnego ojca. Nie sposób odmówić jej magnetyzmu, zapada w pamięć, jednak tym razem widzowie nie do końca dali się nabrać. Mimo drobnego zmęczenia materiału była to ostatnia dobra produkcja, którą ten wychowany w USA Hindus sygnował swoim nazwiskiem. Później było już tylko gorzej.

Upadek:

„Kobieta w błękitnej wodzie” z 2006 roku okazała się kompletną klapą i przyniosła reżyserowi pierwszą nominację do Złotej Maliny.

 

Historia samotnego dozorcy, Clevelanda Heepa, który pewnego dnia spotyka tajemniczą dziewczynę, podającą się za nimfę, nie przypadła widzom do gustu. Była to klasyczna opowieść  na dobranoc, rozwinięcie bajki, którą reżyser napisał dla swoich pociech. Po seansie możemy im tylko współczuć. Film nuży i męczy. Razi schematyczność i naiwność. Szkoda nam aktorów, którzy starają się wyciągnąć cokolwiek ze swoich źle napisanych postaci. Nie udało się również to, co do tej pory stanowiło swego rodzaju smaczek w produkcjach Hindusa, czyli jego występ w jednej z mniejszych ról. Tym razem M. przesadził, robiąc ze swojej postaci niemal mesjasza. Ratunku można było szukać jeszcze w zakończeniu, ale i ten element zawiódł. To wszystko sprawiło, że obraz nie zwrócił nawet kosztów produkcji, które wyniosły 70 mln dolarów (na co poszły te pieniądze?!). Jeżeli dodać do tego kasę przeznaczoną na reklamę i różnego rodzaju zabiegi marketingowe, 72 mln zysku wypadają bardzo blado.

Jeżeli ktoś myślał, że nie można nakręcić filmu gorszego od „Kobiety w błękitnej wodzie”, ten przy premierze „Zdarzenia” musiał przecierać oczy ze zdumienia. Film opowiadał o serii samobójstw, która nawiedziła okolice Central Parku. Kiedy to niepokojące zjawisko zaczęło się rozprzestrzeniać na dalszą część metropolii, główny bohater, Elliot Moore, postanawia wraz z żoną uciec z miasta.

 

Nie wiem, pisanie czegoś więcej o tej produkcji ma w ogóle jakikolwiek sens. Kolejny raz całkiem niezły pomysł wyjściowy zostaje totalnie pogrzebany przez wykonanie. Wszystko w „Zdarzeniu” jest podane zbyt prosto, wręcz łopatologicznie. M. już nawet nie próbuje być tajemniczy, nie buduje napięcia. Wygląda to tak, jakby miał to wszystko gdzieś. Prostymi środkami próbuje wzbudzić w nas strach, ale kompletnie sobie z tym nie radzi. Nie pomaga także Mark Wahlberg. Lubię tego aktora, ale jego występ w tej produkcji woła o pomstę do nieba. Równie dobrze można było wstawić zamiast niego klocek drewna, efekt byłby ten sam.

Film został wręcz zmiażdżony przez krytykę (17% na Rotten Tomatoes), otrzymał także 4 nominacje do Złotej Maliny. Widzowie początkowo dali się nabrać na niezłe zwiastuny i nazwiska w obsadzie, bo pierwsze wyniki finansowe były przyzwoite, jednak później wyraźnie dostrzegli, że ktoś robi ich w konia. Nie można było upaść już niżej, dlatego kolejny projekt Nighta okazał się minimalnie lepszy od „Zdarzenia”. Co nie znaczy, że był dobry.

„Ostatni władca wiatru” to historia, która została oparta na amerykańskim serialu animowanym o tym samym tytule. Opowiada o narodzie Ognia, który chce zniewolić narody Wiatru, Wody i Ziemi, a tym samym zapanować nad światem. Pewnego dnia dwójka przedstawicieli Wody znajduje chłopca o imieniu Aang, który dysponuje niezwykłymi zdolnościami. Uważają, że jest on wybrańcem, który zakończy wojnę.

 

Głównym problemem filmu jest, a jakże by inaczej – scenariusz.  Shyamalan próbuje mieszać ze sobą klasyczne kino drogi oraz film batalistyczny, wplatając gdzieś w środek słaby romans. Tradycyjnie cała historia zostaje potraktowana po łebkach i trudno przywiązać do niej większą wagę. Obraz jest rwany, momentami sprawia wrażenie pociętego, składającego się z przypadkowych scen. Zawodzą aktorzy, którzy tworzą postacie tak płaskie, że kompletnie nas one nie obchodzą. Czerstwe są dialogi, brakuje emocji i napięcia. Sytuacji nie poprawia także zbędne 3D.

Gdyby nie świetne efekty specjalne oraz muzyka nadwornego twórcy Nighta, Jamesa Newtona Howarda, produkcja byłaby równie miałka jak „Zdarzenie”. Dzięki tym dwóm elementom dało się ją jednak w miarę bezboleśnie oglądać. Tylko czy można to uznać za jakikolwiek sukces?

Co dalej?

Od niemal dwóch tygodni na ekranach kin gości najnowsza produkcja Nighta – „1000 lat po Ziemi”. Film w którym przenosimy się w odległą przyszłość, kiedy to ludzie wskutek kataklizmu jaki dotknął planetę musieli ją opuścić. Towarzyszymy generałowi Raigeowi, który razem z krnąbrnym synem Kitai podróżuje w kierunku układu słonecznego. Ich statek zostaje uszkodzone przez rój meteorytów, przez co muszą awaryjnie lądować na Ziemi.

Jeżeli wierzyć zagranicznym krytykom i widzom „1000 lat po Ziemi” to kolejna wydmuszka w dorobku reżysera. Obraz powielający wszystkie wady jego dotychczasowych produkcji. Zmarnowany potencjał? Jak najbardziej. Płaskie i totalnie obojętne postacie? Nie mogło być inaczej. Wszechobecna nuda? Zgadnijcie? Will Smith gra jedną, skwaszoną miną, a jego syn irytuje samą obecnością na ekranie. Logika nie istnieje, a dialogi są tak suche, że można dzwonić na 112 i zgłosić zagrożenie pożarem. Całość ratują podobno niezłe efekty specjalne, ale i tutaj zdarzają się zgrzyty i momentami wszystko wygląda sztucznie. Chciałbym żeby to nie było prawdą, ale coś mi mówi, że i tym razem Night dał ciała.

Najdziwniejsze w tym wszystkim jest jednak to, że wytwórnia Columbia Pictures zaufała reżyserowi i powierzyła mu ponad 130 mln dolarów na produkcję. Nie wiem na co liczyli? Na cudowne przebudzenie po 9 latach posuchy? Czy może na to, że znane nazwiska w obsadzie zrobią swoje i ludzie szturmem zapełnią sale kinowe? Póki co ani jedna z tych rzeczy nie ma miejsca, co zdają się potwierdzać wyniki finansowe.

Jak będzie dalej? Nie wiadomo, chodzą jednak pogłoski, że Shyamalan poważnie myśli o sequelu „Niezniszczalnego”. Chwytanie się brzytwy? Chyba tak, ponieważ na chwilę obecną ten reżyser sięgnął dna i póki co, nie widać lepszych perspektyw na przyszłość. Może pomogła by dłuższa przerwa, albo powrót do korzeni? Ciężko stwierdzić, ale wydaje mi się, że gorzej być nie może. Ludzie przestali nabierać się na sztuczki, którymi hindus próbuje ich czarować, dostrzegli także słabość jego warsztatu i wtórność, która cechuje jego ostatnie dokonania. Mam nadzieję, że kiedyś nas jeszcze zaskoczy. Pozytywnie oczywiście.

 

Co robić?

REKLAMA