search
REKLAMA
Artykuł

Kim jest Django?

Grzegorz Fortuna

19 stycznia 2013

REKLAMA

Z kadru wyłania się niespiesznie sylwetka tajemniczego wędrowca. Brnie powoli przez nieokreślony plener, ciągnąc za sobą zamkniętą trumnę, której zawartość będzie największą zagadką filmu. Choć bohater wyraźnie jest kowbojem i – jak sugeruje jego ubiór – byłym żołnierzem, krajobraz wokół niego nie kojarzy się z westernem. Nie ma tu prażącego słońca i wyschniętej na wiór gleby. Jest za to masa błota, w którym grzęzną buty wędrowca, jest smutno i ponuro, a słońce jakoś nie chce wyjść zza chmur. W tle leci tytułowa piosenka, skomponowana przez Luisa Bacalova, balansująca na granicy kiczu i szczerej melancholii. Pieśniarz posępnym i patetycznym głosem snuje swoją opowieść, wtóruje mu równie minorowy chór: Django, czy zawsze byłeś sam?/ Django, czy już nigdy nikogo nie pokochałeś?

Tak zaczyna się historia jednej z największych legend spaghetti westernu.

 

Dostawa pizzy na Dziki Zachód

 

Gdyby zjawisko włoskiego westernu potraktować „na zdrowy rozsądek”, to wydaje się ono kompletnie absurdalne. Western to wszak jedna z tych rzeczy – obok jazzu, pick-upów i niezdrowego jedzenia – o których Amerykanie mogą śmiało powiedzieć, że jest nierozerwalnie związana z ich ojczyzną. Teksańskie prerie, rewolwery i saloony, pojedynki w samo południe i wyładowane złotem dyliżanse to elementy ich własnej mitologii, którą zresztą Amerykanie przez lata w kinie pielęgnowali. Kiedy na początku XX wieku zaczęły powstawać pierwsze westerny, Dziki Zachód ciągle istniał. Eks-rewolwerowcy współpracowali z hollywoodzkimi producentami i jako konsultanci lub kaskaderzy pomagali budować własną legendę bohaterskich obrońców prawa. Western stał się dla Amerykanów czymś znacznie więcej niż tylko rozrywką – w młodym, nie posiadającym bogatej przeszłości kraju był ucieleśnieniem mitologii, której potrzebuje każde społeczeństwo.

Żeby pojąć, dlaczego Włosi się do takiej świętości przyczepili, trzeba najpierw zrozumieć, jak funkcjonowało włoskie kino popularne lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Choć dzisiaj może się to wydawać niewiarygodne, w tych czasach włoska kinematografia, wyzwolona spod jarzma faszystowskiej cenzury, była najbogatszym i najszybciej rozwijającym się przemysłem filmowym na świecie. Włosi produkowali wtedy około 250 filmów pełnometrażowych rocznie (Amerykanie kręcili tylko 150-170). Część z nich stanowiły artystyczne filmy Luchino Viscontiego czy Michelangelo Antonioniego, pełno było jednak produkcji stricte gatunkowych, które Włosi tłumnie oglądali – tzw. peplum (filmy miecza i sandałów, często z elementami fantastycznymi) i brutalnych giallo. Statystyczny Włoch chadzał do kina średnio dwa razy w tygodniu (!), a w każdym małym miasteczku były co najmniej dwie-trzy sale kinowe. Mieszkańcy Półwyspu Apenińskiego uwielbiali zresztą nie tylko rodzime produkcje, ale też te amerykańskie, a w szczególności westerny.

Lata sześćdziesiąte przyniosły jednak swoisty problem. Amerykańską kinematografię spotkał kryzys związany z pojawieniem się nowego medium – telewizji. Kowboje i bandyci przenieśli swoje pojedynki na mały ekran, a produkcja westernów kinowych spadła o 90%. Włosi, którzy nie posiadali domowych odbiorników, nagle nie mieli czego importować. Tymczasem publiczność ciągle chciała oglądać westerny, choć Włosi czuli jednocześnie, że model wypracowany przez filmy z Johnem Wayne’em – z jasnym podziałem na dobro i zło i z bezgranicznie uczciwym szeryfem zwalczającym złych do szpiku kości bandytów lub Indian – jest mocno przestarzały. Wpadli na pomysł, by nie tylko zacząć tworzyć własne westerny, ale też nieco zmienić ich formułę, wprowadzając aspekt moralnej dwuznaczności. Pierwszym wielkim sukcesem na polu włoskiego westernu był „Za garść dolarów”. Klasyk Sergia Leonego momentalnie wywołał falę imitacji. Najważniejszym z nich – z wielu powodów, do czego zaraz dojdziemy – był „Django” w reżyserii „drugiego Sergia”: Corbucciego.

 

Za kilka dolarów mniej

 

Sergio Corbucci realizował westerny już od 1963 roku, ale żaden z jego wczesnych filmów nie stał się hitem. Dopiero w „Django” z 1966 roku pokazał, na co naprawdę go stać. Pod względem fabularnym „Django” to niemal remake „Za garść dolarów” (które było z kolei nieoficjalnym remakiem „Straży przybocznej” Kurosawy; doprawdy, pojęcie praw autorskich nie było we Włoszech kwestią szczególnie problematyczną). Podobnie jak w westernowym debiucie Leonego, głównym bohaterem jest tu tajemniczy wędrowiec, przybywający do wymarłego miasteczka, które stało się areną walk dla dwóch wyniszczających się band, i wykorzystujący tę sytuację do własnych celów.

Od „Za garść dolarów” odróżniają jednak „Django” dwie kwestie. Po pierwsze – budżet. Corbucci dysponował funduszami wręcz mikroskopijnymi, nie miał więc pieniędzy na wynajęcie amerykańskiego aktora do zagrania roli tytułowej. Franco Nero, który dzięki „Django” stał się gwiazdą, w momencie, kiedy podejmował współpracę z Corbuccim, był dwudziestoczteroletnim słabo znanym aktorem teatralnym z kilkoma drugoplanowymi rolami filmowymi na koncie. Nero przy wielu okazjach opowiadał później anegdoty na temat współpracy z włoskim reżyserem – o tym, że kiedy po raz pierwszy weszli na plan filmowy, nie mieli nawet scenariusza, i o tym, że Corbucci wprowadził do filmu motyw czerwonych masek, zakrywających twarze ludzi majora Jacksona (co od razu narzucało konotacje z Ku Klux Klanem albo Inkwizycją) głównie po to, żeby… jednego statystę wykorzystywać do kilku różnych ról dla zaoszczędzenia kosztów. A w wypadku filmu, w którym pada około 150 trupów, było to niezwykle istotne.

Druga – i ważniejsza – kwestia  dotyczy tonacji, w jakiej oba filmy są utrzymane. Podczas gdy „Za garść dolarów” jest przede wszystkim trawestacją westernowych motywów, filmem ironicznym i momentami brutalnym, ale jednak dość lekkim, Corbucci pokazuje widzom okropności Dzikiego Zachodu w sposób dużo bardziej dosadny. Dość powiedzieć, że „Django” był jednym z najbardziej brutalnych westernów swoich czasów („Dzika banda” powstała wszak dopiero trzy lata później), a słynna scena, w której szpieg majora Jacksona zostaje pozbawiony ucha i zmuszony do zjedzenia go na oczach uradowanych Meksykanów, zdenerwowała nawet włoskich cenzorów, znanych z tego, że niewiele rzeczy im w filmach przeszkadzało (brytyjskich zdenerwowała jeszcze bardziej – na tyle, że „Django” ukazał się w tamtejszej telewizji dopiero w 1993 roku).

Specyficzny charakter filmu Corbucciego narzuca zresztą zupełnie inny, bardziej emocjonalny, odbiór niż pierwsza część słynnej Trylogii Dolara. W przeciwieństwie do bohatera Clinta Eastwooda – kowboja bez imienia i bez przeszłości – Django ma jasno sprecyzowany cel: zemstę za śmierć ukochanej kobiety. Miasto, do którego przybywa, jest opustoszałe i wyniszczone, pozostało w nim tylko kilka brzydkich, zakatarzonych dziwek i właściciel miejscowego baru, zmuszany do płacenia haraczy majorowi Jacksonowi. Jeśli dodamy do tego charakterystyczną scenografię – rozwalające się drewniane domy tonące w morzu błota – i perfekcyjnie podtrzymującą emocje muzykę Luisa Bacalova, otrzymamy western w wielu aspektach kiczowaty (a z dzisiejszej perspektywy może nawet pocieszny), ale fascynujący. Western, w którym można się zakochać, nie zwracając uwagi na niedoróbki.

 

Djangomania

 

I to właśnie zrobili Włosi – zakochali się. „Django” nie osiągnął co prawda sukcesu w Stanach (tak, jak filmy Leonego), ale we Włoszech i sporej części Europy był hitem większym niż którakolwiek część Trylogii Dolara. Franco Nero, aktor znikąd, z dnia na dzień został wielką gwiazdą. Jego hipnotyzujące, nienaturalnie niebieskie oczy, wyrażające w równej mierze smutek i pragnienie zemsty, ustanowiły kanon męskiej urody dla wszystkich aktorów, którzy grali we włoskich westernach. Christoph Waltz, który we wchodzącym na nasze ekrany „Django Unchained” wciela się w jednego z głównych bohaterów, opowiadał nawet, że w czasach jego dzieciństwa określenie kogoś jako „Django” było powszechnie akceptowalnym synonimem dla słowa „cool”.

Włoscy producenci szybko dostrzegli w postaci Django żyłę złota. Od 1966 roku do początku lat 70-tych powstało około trzydziestu filmów, w tytule których pojawiało się imię wędrowca z trumną. W części z nich (jak „Django, Prepare a Coffin” Ferdinando Baldiego) Django rzeczywiście był głównym bohaterem, strzelał z karabinu maszynowego i nosił podobny płaszcz. Większość stanowiły jednak filmy powiązane z westernem Corbucciego tylko i wyłącznie za pomocą tytułu. Każdy producent, który miał scenariusz do westernu albo nawet nakręcony już materiał, szybko przerabiał imię głównego bohatera, bo wiedział, że to zapewni większe zyski. Moim prywatnym faworytem jest chyba „Django strzela pierwszy” w reżyserii Alberto de Martino – główny bohater nie jest tu podobny do Django ani z wyglądu, ani z charakteru i ma na imię Glenn Garvin. Sekret tkwi jednak w angielskim dubbingu – niektórzy bohaterowie zwracają się do niego mianem Django (choć nie ma to żadnego fabularnego uzasadnienia), jakby chcieli mimochodem uzasadnić zachcianki producentów. Zgoła inną strategię przyjęli natomiast dystrybutorzy niemieccy – każdy film z Franco Nero w roli głównej tłumaczyli tak, by „Django” pojawiało się w tytule, niezależnie od tego, czy był to western, thriller policyjny czy… włoska podróbka „Szczęk” (czyż „Django kontra rekin” nie brzmi wspaniale?).

Kiedy w 1967 roku Franco Nero wyjechał do Ameryki, by zagrać u boku Vanessy Redgrave w wysokobudżetowym „Camelot”, włoscy twórcy na moment zamarli. Nie mieściło im się w głowach, że ich gwiazda, gwarant wysokich przychodów i członek wielkiej spaghetti-westernowej rodziny mógł ot tak zdezerterować, żeby kręcić za granicą jakieś bujdy o rycerzach. Szybko znaleźli jednak rozwiązanie – bezczelne, ale na swój sposób genialne. Wyszukali słabo znanego we Włoszech aktora, możliwie najbardziej podobnego do Nero, ucharakteryzowali go na Django i zaaranżowali sesję zdjęciową. Jej efekty zanieśli do producenta, który – wierząc, że finansuje kolejny hit z największą rodzimą gwiazdą – wyłożył potrzebne pieniądze. Tak narodziła się inna gwiazda spaghetti westernu, znany także u nas z serialu telewizyjnego „Don Matteo” Terence Hill.

 

Powrót zza grobu

 

Moda na Django, choć była pod koniec lat 60-tych niezwykle istotnym elementem włoskiej popkultury, przeminęła dość szybko – podobnie jak wszystko w tamtejszym kinie gatunkowym – a chwilę później przeminęła też moda na spaghetti western. Franco Nero powrócił do roli Django jeszcze tylko raz, w jedynym oficjalnym sequelu hitu Sergia Corbucciego: „Django 2: Powrót zza grobu” z 1987 roku. Podtytuł kontynuacji jest w tym wypadku adekwatny nie tylko dlatego, że tytułowy bohater w jednej ze scen dosłownie wyciąga swoją dawną tożsamość (a wraz z nią karabin Gatlinga) z trumny, ale też dlatego, że pod koniec lat osiemdziesiątych spaghetti western był gatunkiem całkowicie martwym, a powrót Django miał być – przynajmniej w założeniu – ostatnią szansą na jego ożywienie.

Powiedzieć, że się to nie udało, to nie powiedzieć nic. „Django 2” jest filmem słabszym nawet od najgorszych nieoficjalnych sequeli filmu Corbucciego, które Włosi kręcili za grosze. Sergio Corbucci, początkowo zaangażowany w projekt, zrezygnował z reżyserowania filmu, przez co „Django 2” przeszedł w ręce wyrobnika Nello Rossettiego, który zrobił z niego tandetną kalkę… drugiej części przygód Rambo! Serio, Włosi tak bardzo nie wierzyli w rewitalizację spaghetti westernu, że postanowili możliwie najmocniej upodobnić sequel swojego dawnego hitu do najgorętszego wówczas amerykańskiego blockbustera. Akcję przenieśli w dziewicze plenery Kolumbii (która w filmie udaje Meksyk), a głównemu bohaterowi kazali porzucić dawny tryb życia i przywdziać habit. Oczywiście do czasu, bo kiedy córka Django zostaje porwana przez handlarza żywym towarem, nasz rewolwerowiec wykopuje z grobu swoje stare manatki, by hasać po dżungli, wyrzynać w pień zastępy wrogów i rzucać na prawo i lewo czerstwymi one-linerami.

Ogląda się to koszmarnie, bo choć nuda przełamywana jest co chwilę przez niedowierzanie, to jednak „Django 2” nie ma zupełnie nic wspólnego z westernem, a Franco Nero ani trochę nie przypomina tajemniczego rewolwerowca, którym był przed laty. Twórcy pożyczają motywy z różnych światowych hitów – od wspomnianego „Rambo II” po „Zabójczy widok”, czyli popularny wówczas odcinek serii o Bondzie – ale zamiast reanimować gatunek, starają się jedynie wyciągnąć z niego ostatnie grosze.

 

Kim jest Django?

 

Pomimo tego niechlubnego epizodu, Django pozostaje swego rodzaju metaforą całego podgatunku, jakim jest spaghetti western – cwaniaka, milczka z mroczną przeszłością balansującego na granicy dobra i zła, ale jednak zdolnego do odróżnienia tych dwóch wartości w kluczowym momencie. Jego postać skupia wszystkie cechy, z których spaghetti western słynął w swoich najlepszych latach – niejednoznaczność i ambiwalencję moralną głównych bohaterów, cynizm i specyficzne podejście do Dzikiego Zachodu, na które Amerykanie reagowali początkowo świętym oburzeniem. Quentin Tarantino żartuje nawet, że „Django Unchained” jest po prostu kolejnym nieoficjalnym sequelem filmu Corbucciego. Biorąc pod uwagę, że nie jest to pierwszy współczesny hołd dla Django – Takashi Miike nakręcił wszak kilka lat temu „Sukiyaki Western Django”, łączący spaghetti western z kinem samurajskim – można śmiało powiedzieć, że legenda mściciela w czarnym płaszczu jest ciągle żywa.

 

A na koniec tytułowa piosenka. Zapewniam, że będziecie ją nucić jeszcze w przyszłym tygodniu:

 

REKLAMA