search
REKLAMA
Artykuł

JASON STATHAM. Archetyp męskości

Szymon Pajdak

12 września 2016

REKLAMA

 

Słowo od autora

Lata mojego dorastania, przypadające na czasy boomu VHS w Polsce, ukształtowały w moim młodzieńczym umyśle pewien męski archetyp. Oto on – nieogolony samotnik, małomówny, zawsze działający w dobrej sprawie, cechujący się cynicznym poczuciem humoru i łagodnym usposobieniem. Przyparty do muru potrafi przekształcić się w jednoosobową armię, zdolną zmieść z powierzchni Ziemi wszystko, co spotka na swojej drodze. Tacy byli bohaterowie mojego dzieciństwa, które w dużej mierze spędziłem przed telewizorem, z wypiekami na twarzy katując kolejne kasety w wysłużonym magnetowidzie rodziców.

Czasy się zmieniły: nieogolone twarze, niski głos i stanowczość w działaniu zostały wyparte przez gładkie klatki piersiowe, solaria, doskonale ułożone włosy i bezpłciowość. Brak w dzisiejszym kinie prawdziwych twardzieli, „kultowców”, o których młodzi ludzi powiedzą za 20 lat: „to on mnie nauczył, jak być mężczyzną!”. Ok, może trochę przesadziłem, ale wiecie, o co mi chodzi. Ciężko znaleźć obecnie aktora, który w jakiś sposób nawiązywałby do tych cudownych czasów, człowieka, który byłby spadkobiercą dokonań Stallone, Russella czy Willisa. Mimo tego jest kilku aktorów, którzy co jakiś czas przypominają nam, że są jeszcze prawdziwi mężczyźni w kinie, a Jason Statham jest bez wątpienia ich najlepszym przedstawicielem.

Metryka

Jason Statham urodził się 12 września 1967 roku w Londynie. Dorastał w dzielnicy Sydenham, gdzie poznał piłkarza, a później aktora Viniego Jonesa, z którym wielokrotnie spotykał się  na planie filmowym. Od dziecka przejawiał zamiłowanie do sportu: piłka nożna, gimnastyka, a następnie sztuki walki – wszystko to sprawiło, że wyrobił sobie nienaganną sylwetkę. Jego pasją stało się nurkowanie. Dzięki ciężkim ćwiczeniom i systematyczności przez 12 lat był członkiem Britain’s National Diving Squad. Reprezentował również Anglię na mistrzostwach świata w nurkowaniu w 1992 roku, gdzie zajął 12. miejsce. Był także powołany do drużyny olimpijskiej.

Początkowo dorabiał na ulicy jako handlarz podrabianymi perfumami oraz biżuterią, z czasem, dzięki swojej sylwetce i wyrazistej urodzie, zaczął pracować jako aktor teatrów ulicznych i model. Przepustką do sławy stał się jego udział w klipie reklamowym firmy odzieżowej French Connection, dzięki któremu został zauważony przez Guya Ritchiego, reżysera przygotowującego się do realizacji swojego pierwszego pełnometrażowego filmu…

 

Początki

„Lock, stock and two smoking barrels” albo jak kto woli „Porachunki”, okazały się genialnym debiutem Ritchiego, ogromnym przebojem kasowym w Anglii, a także iskrą, dzięki której reżyser został zauważony. Historia czwórki znajomych, którzy muszą spłacić karciany dług u lokalnego gangstera, przeplatana wątkami handlarzy narkotyków, egzekutora i jego syna, dwójki nieudaczników oraz wątkiem dwóch zabytkowych strzelb, pokazała zręczność twórcy w żonglerce formami. Ten swoisty miszmasz fabularny, czyli połączenie czarnego humoru i filmu gangsterskiego, został okraszony świetnym montażem, kilkoma sprawnymi zabiegami realizatorskimi i idealnym doborem muzyki, co sprawiło, że film w niektórych kręgach stał się kultowy. W obsadzie, oprócz Stinga w roli ojca głównego bohatera, reżyser postawił na debiutantów i aktorów mało znanych, co okazało się być kolejnym strzałem w dziesiątkę. Brak głośnych nazwisk sprawił, że z bohaterami można było się w jakiś sposób utożsamić (o ile można utożsamiać się z cwaniakami, złodziejaszkami i handlarzami prochami).

Statham zagrał w filmie przyjaciela głównego bohatera – Bacona. Mimo iż rola nie była duża, to trzeba przyznać, że swoboda, z jaką wcielił się w londyńskiego cwaniaka, robiła wrażenie. Ogolona głowa, brytyjski akcent, mimika, kilka naprawdę świetnych tekstów oraz lekkość, z jaką wcielił się w postać sprawiły, że był jednym z wyróżniających się bohaterów. Wyróżniających do tego stopnia, iż Guy Ritchie zaangażował go do swojego drugiego filmu. Jednak zanim to nastąpiło, Statham zagrał razem z raperem Ja Rule w filmie „Za wszelką cenę”, o którym nie warto wspominać.

Po udanym debiucie było kwestią czasu, kiedy reżysera weźmie pod opiekę duża wytwórnia. Rok później na ekranach oglądaliśmy „Przekręt”, który powstał dla Columbia Pictures.

Ritchie kolejny raz wprowadził nas do londyńskiego półświatka i kolejny raz podzielił fabułę na kilka części. Promotor bokserski i jego brat, bukmacherzy, Żydzi, Cyganie, diamenty i pewien wyjątkowo pechowy pies stali się bohaterami tej pokręconej opowieści. Reżyser bawi się montażem i pracą kamery niczym Tarantino. Umieszcza wstawki przedstawiające bohaterów, dzieli ekran na kilka części, posługuje się nagraniami z monitoringu. W tle słychać Oasis, The Stranglers i Madonnę. Gwiazdą został Brad Pitt (duża wytwórnia, więc zażądała dużego nazwiska), który brawurowo wcielił się w rolę Cygana Mickeya, jednak kilku aktorów z pierwszego filmu ponownie znalazło miejsce na liście płac. Był wśród nich również Jason, który tym razem wysunął się na pierwszy plan. To on jest jednym z głównych bohaterów – pechowym promotorem boksu, i to on wciela się w narratora całej opowieści. Mimo że gra rolę bardzo podobną do tej w „Porachunkach” to radzi sobie znakomicie. Ostre poczucie humoru, cynizm, a do tego świadomość, że oglądamy twardego faceta z zasadami sprawiają, że z miejsca kupujemy jego postać. Jest tak autentyczny, iż można stwierdzić, że ciemne zaułki Londynu to jego środowisko naturalne.

„Porachunki” i „Przekręt” sprawiły, że Jason zaczął być powoli dostrzegany. W 2001 roku wystąpił w trzech produkcjach: „Mecz ostatniej szansy”, „Tylko jeden” oraz „Duchy Marsa”. O ile pierwszy film był całkiem niezły, a i sam Statham zagrał ciekawą rolę niezrównoważonego psychicznie i trudnego do okiełznania więźnia o pseudonimie Mnich, o tyle całą resztę można sobie odpuścić. Przełom nastąpił w 2002 roku, kiedy na ekranach kin pojawił się „Transporter” wyprodukowany przez Luca Bessona.

 

Lata tłuste

Były komandos Frank Martin dorabia do wojskowej emerytury w charakterze kuriera. W swoim fachu kieruje się trzema żelaznymi zasadami. Niestety podczas jednej z akcji nieopatrznie zagląda do przesyłki, odkrywając, że przewożonym towarem jest Azjatka. Od tego momentu bohater musi użyć wszystkich swoich umiejętności, żeby przeżyć.

„Transporter” w reżyserii Coreya Yuena okazał się całkiem niezłym, choć nie pozbawionym wad filmem akcji z prostą fabułą, szablonowymi bohaterami oraz dynamicznym montażem i efektownymi scenami. Statham po raz pierwszy został obsadzony w samodzielnej głównej roli i trzeba przyznać, że poradził sobie bardzo dobrze. Ze swoim charakterystycznym stylem gry aktorskiej stworzył postać twardego faceta po przejściach, kierującego się swoistym kodeksem, zdolnego jednak do emocjonalnych zachowań i ludzkich odruchów. Jego Frank to typowy bohater kina akcji, który – mimo że wcale nie chce – zostaje wciągnięty w wir kłopotów, z którymi musi sobie poradzić. W odegraniu roli Stathamowi pomogła z pewnością fizjonomia, ale również umiejętności sportowe, ponieważ większość scen kaskaderskich i pojedynków odegrał sam. Film Bessona okazał się na tyle dobry, że do aktora zaczęły napływać kolejne propozycje.

W 2003 roku zagrał w remake’u „Włoskiej roboty” – angielskiego klasyka z 1969 roku w reżyserii Petera Collinsona. Film zebrał bardzo dobre recenzje, a Jason pojawił się w nim w drugoplanowej roli jako Rob – zdolny kierowca rajdowy, przyciągający kobiety jak magnes, co, biorąc pod uwagę jego aparycję, nikogo nie powinno dziwić.

Rok później pojawił się w epizodycznej roli u boku Toma Cruise’a i Jamiego Foxxa w „Zakładniku” Michaela Manna, zaś w 2004 zagrał u boku Kim Basinger oraz przyszłego kpt. Ameryki – Chrisa Evansa w „Komórce”, czyli „reklamie” firmy Nokia. „Komórka” to średni film akcji, wyładowany po brzegi kliszami oraz pełnym wachlarzem nieprawdopodobnych sytuacji. Warto jednak dodać, że był to pierwszy występ Jasona w roli czarnego charakteru. Dzięki temu pokazał, że przy pomocy tych samych środków można zagrać dwie zupełnie różne postaci i zrobić to równie dobrze.

Rok 2005 był dla naszego bohatera wyjątkowo intensywny. Wystąpił aż w czterech produkcjach, a obrazem, który pokazał, że potrafi zagrać w czymś innym niż zwykłym akcyjniaku, był „London”, gdzie na planie po raz kolejny spotkał się z Evansem, tworząc z nim duet wspomagany przez śliczną Jessikę Biel. Panowie zagrali dwóch facetów po przejściach, którzy wspomagając się narkotykami i alkoholem rozmawiają na pożegnalnej imprezie byłej jednego z nich o Bogu, filozofii i relacjach damsko-męskich, robiąc to w bardzo przekonujący sposób. Zwłaszcza Statham, tym razem ani łysy, ani zarośnięty, udowodnił, że role, w których musi pokazać coś więcej niż kilka ciosów i wykopów nie stanowią dla niego problemu, a jego bohater – bankier po czterdziestce – to  człowiek doświadczony z ogromnym życiowym bagażem. Świetnie wypadły sceny, w których bohaterowie kłócą się ze sobą. Widać wtedy, z jaką naturalnością i swobodą J. potrafi zagrać różne stany emocjonalne. Film nie przypadł do gustu krytykom, ale znalazł spore grono wielbicieli, głównie dzięki poruszanej tematyce i brakowi moralizatorstwa, a co najważniejsze – pokazał aktora w nieco innym świetle.

Statham pojawił się również w kiepskim filmie akcji pt. „Teoria chaosu”, gdzie partnerował Wesleyowi Snipesowi, a także w „Transporterze 2”, powtarzając rolę Franka Martina. Niestety obie produkcje nie zachwyciły. Szansę na rehabilitację otrzymał od reżysera, który odkrył go jako aktora. Guy Ritchie ponownie zaangażował go i obsadził w filmie „Revolver”, który okazał się przekombinowany i chaotyczny. Momentami totalnie nieczytelny montaż, dziwne animowane wstawki rodem z kiepskich kreskówek oraz pseudofilozoficzny bełkot podsycany cytatami wrzucanymi do filmu co 5 minut sprawiły, że obraz nie spodobał się ani krytykom, ani widzom. Widocznie abstrakcja, którą Ritchie i Besson (współautor scenariusza) starali się przenieść na ekran, była jednak zbyt pokręcona. Sam Statham zagrał bardzo dobrze. Ponownie odmieniony fizycznie, tym razem z długimi włosami i sumiastym wąsem, pokazał, że potrafi wczuć się w rolę i być bardzo ekspresyjny, zwłaszcza podczas scen wewnętrznej walki bohatera z własnym alter ego. Widzimy, jak przeobraża się z agresywnego narwańca w spokojnego i zrównoważonego faceta, podpuszcza sam siebie, prowokuje. To wszystko może się podobać. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że jego rola ratuje obraz Ritchiego.

Rok 2006 przyniósł wielki przebój, „Adrenalinę” – totalnie przerysowany, groteskowy i niesamowicie dynamiczny film akcji ociekający testosteronem i… no cóż, adrenaliną. Jason wcielił się w nim w Cheva Cheliosa, płatnego zabójcę, który postanowił zerwać ze swoją dotychczasową profesją. Niestety, jego nagła decyzja nie spodobała się kilku osobom, przez co bohater budzi się pewnego dnia i pierwszą rzeczą, jakiej się dowiaduje, jest to, że w jego organizm został wstrzyknięty toksyczny środek, który sprawi, iż jego serce przestanie bić. Jedynym sposobem, żeby do tego nie dopuścić, jest ciągły przypływ adrenaliny. Film stał się sporym przebojem i zyskał duże grono fanów. Nie była to produkcja ambitna, ale jako kino rozrywkowe sprawdzała się znakomicie. Statham ponownie odnalazł się w roli cynicznego osiłka o dobrym sercu, ale rys postaci ma w tym filmie małe znaczenie. To, co nasz przypakowany Angol wyprawia na ekranie, przechodzi wszelkie pojęcie. Przypala sobie ręce, jeździ na motorze w pidżamie ze szpitala i uprawia seks na środku chińskiej dzielnicy, a wszystko to przy akompaniamencie szybkiej muzyki i montażu rodem z MTV. Rola być może nie wymagała dużych zdolności aktorskich, ale była niesamowicie sugestywna i żywiołowa. Wydawało się, że kariera aktora nabrała pełnego rozpędu, niestety…

 

Zmęczenie materiału

Oprócz świetnej „Adrenaliny” w latach 2006-2009 Jason wystąpił w dziewięciu filmach, z których tylko dwie produkcje można zaliczyć do udanych.

Wszystko zaczęło się od zupełnie niepotrzebnego remake’u „Różowej Pantery” ze Stevem Martinem w roli głównej. Statham zagrał w nim tylko epizod, jednak sam obraz został zmiażdżony przez krytykę i uznany za całkowicie zbędny. W roku 2007 Statham upadł bardzo nisko i wystąpił w ekranizacji gry komputerowej „Dungeon Siege: W imię króla” u reżysera noszącego mało zaszczytne miano najgorszego na świecie – Uwe Bolla. Nie dość, że film był skandalicznie zły, to „aktorstwo” naszego bohatera ograniczyło się do serii markowanych wykopów i ciosów. Produkcja okazała się klapą finansową (co w przypadku reżysera nie powinno nikogo dziwić) i przy budżecie wynoszącym 60 mln dolarów zarobiła około 13 mln, zbierając przy tym baty zarówno od krytyków, jak i od widzów.

Ponowne spotkanie J. i Jeta Li także pozostawiło wiele do życzenia, a ich drugi wspólny film „Zabójca” okazał się przeciętnym, totalnie przewidywalnym akcyjniakiem, produkcją, jakich na rynku wiele. Sam aktor zagrał zaś na autopilocie, kopiując swoje wcześniejsze role, robiąc to jednak bez jakiegokolwiek zaangażowania.

Rok 2008 pozwolił na chwilowe odbicie się od dna. Jason wystąpił w bardzo dobrej „Angielskiej robocie”, filmie opowiadającym o legendarnym skoku na  londyński Lloyd’s Bank w 1971 roku. Ze skarbca, oprócz milionów funtów w gotówce i biżuterii, zginęły wtedy materiały kompromitujące polityków i rodzinę królewską. Sprawców nie udało się schwytać do dnia dzisiejszego. Film chwalono za świetne tempo, idealne proporcje między akcją i subtelnym humorem, napięcie oraz fantastyczny klimat Londynu lat 70. Statham zagrał Terry’ego, przeciętnego mieszkańca angielskiej stolicy, właściciela średnio prosperującego komisu samochodowego, kochającego ojca i męża, który czasami z braku pieniędzy robi małe przekręty. Rola stanowiła przyjemną odskocznię od wizerunku mściciela i zabijaki, zaś Jason bardzo dobrze wywiązał się z powierzonego zadania. Jego postać cechowało opanowanie i spokój. Zamiast rzucać się w wir akcji, wolał wszystko zaplanować. Bardzo subtelnie wypadły też jego kontakty z byłą kochanką i rozdarcie, jakie przez to odczuwa.

W tym samym roku zagrał w „Wyścigu śmierci”, obrazie luźno nawiązującym do filmu o tym samym tytule z 1975, gdzie zagrał rolę Jensena Amesa, kierowcy rajdowego, któremu zamordowano żonę. Bohater został oskarżony o zbrodnię i osadzony w więzieniu na Terminal Island, gdzie kierowniczka zakładu stworzyła show, w którym więźniowie walczą o wolność w tuningowanych i wyposażonych w śmiercionośną broń samochodach. Zwycięzca pięciu wyścigów może opuścić więzienne mury. Film miał spory potencjał, żeby stać się kultowym, niestety reżyserowi zabrakło odwagi i dostaliśmy produkcję przeciętną z kilkoma wyróżniającymi się elementami. Statham powrócił do roli „ostatniego sprawiedliwego” i jak przystało na niego zagrał ją tak, jakby się do niej urodził. Ponownie marszczył brwi, mówił zniżonym głosem i obijał tabuny przeciwników, ale oglądało się to z niekłamaną przyjemnością. W końcu nic nie poprawia humoru lepiej niż masowa eksterminacja zbirów przez bohatera z zasadami.

Niestety oprócz ról dobrych miewał Jason także i gorsze, takie jak te w kontynuacjach Transportera („Transporter 3”) i Adrenaliny („Adrenalina 2: Pod napięciem”), gdzie słowo fabuła nie istniało, a scenariusz został napisany między jednym przystankiem metra a drugim. W obu przypadkach aktor ponownie wcielał się w te same postacie, ale o ile jako Franka Martina można go jeszcze obejrzeć, o tyle jego Chev Chelios był po prostu nie do zniesienia. Pierwsza „Adrenalina” to była czysta rozrywka, a szalejący w niej Jason wzbudzał pozytywne emocje (świr, ale jaki!), druga część to krwawy teledysk, w którym montaż wygląda, jakby robiła go małpa chora na Parkinsona, a Statham momentami szarżuje tak bardzo, że  ociera się o obrzydliwość. W pierwszej części mieliśmy całe to wariactwo podane w bardzo przystępny sposób, z humorem, sequel to koszmar, którego nie warto oglądać.

Także rok 2010  nie zaczął się dla niego najlepiej. Zagrał drugoplanową rolę w niskobudżetowym thrillerze „13”, opowiadającym o zwyrodniałych zabawach ludzi cierpiących na nadmiar gotówki. Mimo że był postacią dosyć istotną dla fabuły, to pojawił się na ekranie tylko na kilka chwil i nie wyróżnił się niczym specjalnym. Kiedy wszystko zapowiadało, że jego kariera zaczyna ograniczać się do sequeli, remake’ów i filmów przeznaczonych na DVD i Blu-Ray, pojawił się Sylwester Stallone i „Niezniszczalni”.

Światełko w tunelu

Projekt nieśmiertelnego Rambo zakładał swoisty hołd dla kina akcji lat 80. Na ekranie pojawili się więc reżyser we własnej osobie, Willis, Schwarzenegger, Jet Li, Dolph Lundgren, Eric Roberts i Mickey Rourke oraz wielu innych. Pojawił się również Statham, który obok reżysera i scenarzysty stał się najważniejszą postacią. Film miał wiele wad, które zostały jednak przesłonięte przez ogromny sentyment, jaki wzbudza cała ekipa i obraz przypominający wspaniałe czasy, gdy na ekranie królowali prawdziwi mężczyźni, tężyzna fizyczna i one-linery pojawiające się w każdym zdaniu. Statham zagrał Lee Christmasa, najemnika, specjalistę od broni białej i był to bardzo udany występ. Wyraźnie można było wyczuć chemię między nim a bohaterem Stallone, dzięki czemu ich wspólne popisy oraz przegadywanie się wypadły niesamowicie lekko i naturalnie. Jason dostał kilka niezłych dialogów, zabawnych (ale nie śmiesznych) sytuacji i mógł parę razy popisać się tężyzną fizyczną. Rola na pewno nie była przełomowa, ale bardzo solidna, a komercyjny sukces obrazu sprawił, że aktor oddalił od siebie widmo tanich akcyjniaków.

Rok 2011 ponownie sprawił, że Statham stał się bardzo zapracowanym człowiekiem, mimo że filmy, w których brał udział, były niemal klonami. Wystąpił w czterech produkcjach. Filmie akcji „Mechanik: prawo zemsty”, gdzie zagrał rolę najlepszego w swoim fachu zabójcy, szukającego zemsty po śmierci mentora. Jeśli przymknąć oko na fabularne uproszczenia i błędy montażowe, ogląda się to bardzo dobrze, głównie ze względu na sporą dawkę brutalności, niezłe dialogi i naszego niezłomnego bohatera.

Kolejną produkcją był animowany „Gnomeo i Julia”, gdzie na aktora czekało nowe doświadczenie – dubbing. Statham podłożył głos pod osiłka Tybalta i jak na pierwszy raz wyszło mu to całkiem sprawnie. Następnie aktor zagrał w brytyjsko-francuskiej koprodukcji „Blitz”, gdzie wcielił się w brutalnego policjanta ścigającego mordercę swoich kolegów po fachu, został jednak przyćmiony przez głównego antagonistę, zagranego przez Aidana Gillena znanego z serialu „The Wire”. Czwartym, ostatnim w 2011 roku filmem w którym wystąpił była „Elita Zabójców”. Obraz bazujący na prawdziwych wydarzeniach opowiada historię byłych żołnierzy oddziałów specjalnych, na których poluje grupa zabójców. Bohater Stathama, Danny, aby ratować swojego przyjaciela rezygnuje z emerytury. Na planie oprócz niego spotkali się Clive Owen, Robert De Niro i Dominic Purcell. Mimo imponującej obsady i ciekawego tematu filmowi zarzucono spłycanie fabuły i próbę kopiowania „Monachium” Spielberga. Zaś postać Jasona, oprócz efektownego salta na krześle, nie wyróżniła się niczym specjalnym.

Współcześnie

Rok 2012 zaczął Statham od filmu „Protektor”,  opowiadającego historię skompromitowanego i bezrobotnego policjanta włóczącego się bez celu po mieście. Splot wydarzeń sprawia, że na swojej drodze spotyka dziewczynkę ściganą przez Triadę i rosyjską mafię. Od tej chwili zostaje jej obrońcą. Statham kolejny już raz marszczy brwi, mówi szorstkim głosem i zabija każdego, kogo spotka na swojej drodze, jednak szybkie tempo i dynamiczny montaż sprawiają, że seans mija błyskawicznie i nie nudzi, co w przypadku filmu akcji jest istotnym plusem. Jeżeli podczas oglądania „Protektora” przyjdzie wam na myśl „Kod Merkury” z Willisem, to możecie sobie pogratulować.

Ostatnią jak na razie produkcją, w której Jason wystąpił, była kontynuacja hitu Sylwestra Stallone – „Niezniszczalni 2”, w którym po raz kolejny wcielił się w postać Lee Christmasa. Do obsady dołączyli Jean Claude Van Damme, Liam Hemsworth i Chuck Norris, większe role odegrali Schwarzenegger  i Willis. Oprócz solidnej porcji akcji, wybuchów i kaskaderki na najwyższym poziomie dostaliśmy sporo bardzo przystępnego humoru (który zgrabnie połączono z faktami z życia aktorów), chociaż trzeba uczciwie przyznać, że momentami wszystko ocierało się o autoparodię. Mimo brutalnej otoczki film okazał się niesamowicie lekki, a nostalgia sprawiła, że z kina wychodziłem bardzo zadowolony, w poczuciu mile spędzonego czasu i dobrze wydanych pieniędzy. Widać, że cała ekipa miała na planie niezły ubaw, bo sequel okazał się zdecydowanie lepszy niż część pierwsza. Jason ponownie obok reżysera był postacią wiodącą, niestety z powodu dużej liczby bohaterów dostał nieco mniej czasu ekranowego. Jednak nawet te ograniczenia nie powstrzymały go przed zaznaczeniem swojej obecności. Sporo zabawnych dialogów, w których jego bohater marudzi, narzeka i przegaduje się z resztą, a także świetna sekwencja walki (albo z perspektywy przeciwników egzekucji) w kościele w zupełności wystarczą, żeby uznać występ za udany.

 

Podsumowanie i rokowania

 

Lubię Jasona Stathama, a oglądanie jego popisów na ekranie sprawia mi wiele radości. Filmy, w których gra, to idealna odskocznia od tego, co kino rozrywkowe serwuje nam w ostatnich latach. Fantastyczna odtrutka na wszelkiego rodzaju komedie romantyczne, science-fiction-podobne twory, obrzydliwe teen movies oraz głupotę wylewającą się na każdym kroku z ekranów TV.

Jednak nawet przy ogromnych pokładach sympatii, jakie mam do tego aktora, nikomu nie polecam maratonu obrazów z jego udziałem. Produkcje bardzo dobre i dobre, które warto obejrzeć, przeplata średnimi oraz fatalnymi, zaś wachlarz jego aktorskich umiejętności w połączeniu z repertuarem sprawia, że seans 2-3 filmów w krótkim czasie bywa męczący. Wszystkiemu winny jest fatalny dobór scenariuszy. Jeżeli J. ma agenta, to powinien go jak najszybciej zwolnić… albo stłuc!

Jest postacią na tyle charakterystyczną i charyzmatyczną, że przy wyborze odpowiedniego skryptu potrafi skutecznie zamaskować swoje braki, jednak jeżeli rola napisana jest słabo, gra na autopilocie, nie angażując się w to, co robi. W pewnym stopniu przypomina mi Bruce’a Willisa, który świadomy swoich umiejętności potrafił wciągnąć widza w subtelny flirt i kilkoma spojrzeniami czy gestami oczarować go, ukrywając niedostatki. Jason jest jednak zbyt męski na flirtowanie, przez co musi jeszcze popracować nad lekkością, którą miał Bruce. Chciałbym zobaczyć go w produkcji z dobrym scenariuszem i prowadzonego przez reżysera, który będzie umiał wydobyć jego potencjał, zasygnalizowany w filmach takich jak „London” czy „Angielska robota”.

Patrząc na plan jego kolejnych filmów, widzimy luźny remake „Godziny zemsty” z Melem Gibsonem zatytułowany „Parker”, dwa filmy akcji „Hummingbird” i „Homefront”, trzecią część „Niezniszczalnych” oraz “The Brazilian job”, czyli sequel “Włoskiej roboty”. Chciałbym się mylić, ale wydaje mi się, że oprócz filmu Stallone cała reszta zaprezentuje raczej średni poziom. Nie zmienia to faktu, że i tak je obejrzę. Za bardzo lubię tego łysego, londyńskiego cwaniaka.

Cieszmy się jednak, że w świecie pozbawionym męskości, gdzie wszystko jest na siłę łagodzone i ugrzecznione, znalazł się ktoś, kto potrafi przejąć pałeczkę po twardzielach z lat 80. Osoba, która potrafi złamać szczękę jednym ciosem, wygłaszając przy tym złośliwy komentarz. Zanim zaczniecie narzekać, że każdy kolejny film Stathama jest taki sam, zastanówcie się nad rolą, jaką odgrywa we współczesnym kinie – bo niestety tacy jak on, to gatunek na wymarciu. Jeżeli zaś wolicie „wampira” Edwarda czy innych cieniasów, to omijajcie stolicę Anglii. Tak dla własnego dobra.

 

REKLAMA