search
REKLAMA
Artykuły o filmach, publicystyka filmowa

ANT-MAN. Recenzja na TAK

Krzysztof Bogumilski

21 lipca 2015

REKLAMA

Tekst ukazał się również na blogu autora [KLIK]

Od zeszłego roku wyglądało na to, że “Ant-Man” będzie przykrą historią potencjalnie bardzo fajnego filmu, któremu w ostatniej chwili przetrącono kręgosłup. Edgar Wrightpracował nad nim od roku 2001 i od zawsze wierzyłem, że jeżeli ktoś mógłby w błyskotliwy sposób zrealizować obciachowy pomysł historii o “Człowieku-mrówce”, to właśnie on. W końcu nazwisko Brytyjczyka to pewna marka, Edgar nie ma na koncie złego filmu. No dobra, przyznaję, że debiutanckiego “A fistful of fingers” nie widziałem, ale powiedzmy sobie szczerze, jego reżyserska kariera zaczęła się tak naprawdę, od nakręconego prawie dziesięć lat później “Shaun of the Dead“. Od tamtej pory trzaskał, co trzy lata, kolejne filmowe znakomitości.

ant2

“Ant-Man” był cały czas w tle, projekt tkwiący w wiecznym stanie zawieszenia. Wright pracował nad nim – razem z Joem Cornishem – najpierw dla Artisan Entertainment, później przejętego przez Lionsgate, żeby w końcu zakończyć kilkunastoletnią odyseję pod okiem Kevina Feige’a, czyli osoby odpowiedzialnej za sukces projektu: Marvel Cinematic Universe. Słabo im wyszła ta współpraca, bo na trzy tygodnie przed rozpoczęciem prac na planie zdjęciowym, zniechęcony kolejnymi zmianami w scenariuszu i “różnicami artystycznymi”, zrezygnował z dalszej pracy nad filmem. Szybko pałeczkę przejął Peyton Reed, reżyser mający na koncie zaledwie kilka przeciętnych komedii, co nie wróżyło dobrze. Z niemałym zaskoczeniem muszę więc napisać, że “Ant-Man” okazał się być jednym z najlepszych marvelowskich filmów.

Autorów sukcesu jest kilku. Przede wszystkim, wspomniany już, Edgar Wright. Adam McKay, do spółki z Paulem Ruddem, przerabiając oryginalny scenariusz, niewątpliwie wykastrowali go z wielu szalonych pomysłów brytyjskiego duetu, czyniąc go bliższym amerykańskiej mentalności i bardziej powiązanym z filmowym komiksowym uniwersum, ale nad całością i tak unosi się niepokorny duch pierwotnych autorów historii. Szkoda, że Wright nie miał okazji tego wyreżyserować, bo jego autorski sznyt i talent do błyskotliwego opowiadania obrazem tylko uszlachetniłyby film. Co nie znaczy, że jest nudno. O nie, “Ant-man” wpuszcza potężny powiew świeżego powietrza do nużącej już marvelowskiej formuły, która od lat nieznacznie modyfikowała ten sam przepis na kino rozrywkowe (ile razy, do cholery, można finałową bitwę prowadzić w powietrzu, najczęściej w jakimś latającym obiekcie latającym nad dużym miastem). Na sceny akcji, w końcu, patrzy się z zainteresowaniem, a chwilami wręcz z czystą radością. To sama przyjemność, gdy obserwujemy jak twórcy bawią się konceptem filmu, wprowadzając kolejne zabawne motywy i błyskotliwe pomysły, wiążące się z obserwowaniem naszej rzeczywistości z nowej, pomniejszonej, perspektywy.

ant3

Jest to wprawdzie – u podstaw historii – powrót do formuły pierwszych filmów studia, które najczęściej opowiadały o genezie nowego bohatera, stawiając przeciwko niemu przeciwnika stanowiącego jego mroczne odbicie. Po zaliczeniu kilku rozbuchanych projektów z ostatnich lat, gdzie gra toczyła się zazwyczaj o najwyższa stawkę, z ulgą obejrzałem taką prostą, wręcz skromną, historię. Zresztą, może i pozornie jest to jedynie kolejna opowieść typu – “od zera do bohatera”, ale snuta jest za to w niebanalny sposób. Przede wszystkim więc, jest to heist movie, czyli historia o przygotowaniach do wielkiego skoku, a następnie o tym, jak wszystko bierze w łeb i trzeba improwizować. Całość napędza duża dawka humoru i to nie w stylu typowych marvelowskich podśmiechujek, ale takiego z pełnoprawnej komedii. Dodać do tego sporo elementów sci-fi, a nawet metafizyki rodem z Kubricka, i wychodzi na to, że to całkiem świeże spojrzenie na formułę kina superbohaterskiego.

Warto jeszcze krótko wspomnieć o zebranych aktorach. Paul Rudd już niejednokrotnie udowadniał, że w komediowej formule czuje się swobodnie, a żartobliwe dialogi potrafi wypowiadać w sposób naturalny, doprawiając to subtelną mimiką twarzy. To jednak pierwszy raz, gdy mógł spróbować się w roli gwiazdy kina akcji i wyszedł z tego obronną ręką, chwaląc się przy okazji imponującymi mięśniami brzucha. Na Evangeline Lilly, tradycyjnie, przede wszystkim przyjemnie się patrzy, ale jej postać ma potencjał i położone tu podwaliny, mogą zaowocować czymś ciekawym w przyszłości, gdy już będzie jej dane wskoczyć w własny kostium. Michael Douglas natomiast wygląda, jakby miał najlepszą zabawę od lat. Podobnie zresztą jak Corey Stoll, szkoda, że postać miał dość lichą i jest to kolejny słaby marvelowski superzłoczyńca, o którym szybko zapomnimy.

ant4

Nie wiem, jak Człowieka-mrówkę wcisną do kolejnych marvelowskich filmów, gdzie będzie musiał stanąć ramię w ramię z osobami o nadludzkiej sile, walczącymi o losy wszechświata i okolic, ale kilkuminutowy gościnny występ Falcona wypadł tutaj bardzo fajnie, zrealizowano to z pomysłem i dobrze wróży na przyszłość. Ant-mana będę jednak przede wszystkim wypatrywać w kolejnym solowym projekcie, bo historia o mniejszej (nomen omen) skali mu zdecydowanie służy.

REKLAMA